Relacje publikowane po powrocie z rejsu, sierpień 2015
Mimo tego, że leci już szósty dzień na ziemi ojczystej a ciało moje stąpa po stałym lądzie, to umysł (a właściwie błędnik ) wciąż jest gdzieś na Starym. Świadczy o tym choćby taka przypadkowa sytuacja z dnia wczorajszego:
Był to mój czwarty dzień w pracy po powrocie. Do gabinetu wchodzi kolejna pacjentka i szykując się do zabiegu zadaje mi pytanie:
– Czy mam odsłonić biodro?
A ja siedząc za biurkiem i patrząc się w pustą przestrzeń (dość mocno zamglona) odpowiadam pytaniem na pytanie:
– Słucham…? Czy podać wiadro?
Nasz stażysta Tomek o mało nie spadł ze śmiechu z krzesła, a ja musiałam Pani wyjaśnić, że właśnie wróciłam z pięciotygodniowego rejsu i w związku z tym na hasło „wiadro” reaguję jeszcze wyjątkowo żywo. Nie ma czegoś takiego jak biodro. Biodro dla mnie w tej chwili nie istnieje. Jest wiadro. Wiadro które krążyło na jachcie w nieustannym obiegu, używane w celach przeróżnych. Niczym płaskodenny, dodatkowy załogant.
No więc, skoro ewidentnie nie zeszłam jeszcze na ziemię, cofnijmy się o te dwa tygodnie. Po raz ostatni.
[Wizyta w Polskiej Stacji Polarnej Hornsund]
Najdalej wysunięta na północ Polska Stacja Polarna zlokalizowana w fiordzie Hornsund, to był nasz ostatni przystanek na Svalbardzie przed powrotem na południe w stronę domu. W przeciwieństwie do poprzednich dwóch odwiedzonych wcześniej – całoroczna. Przybyliśmy tam w niedzielę późną nocą 12 lipca o ile mnie pamięć nie myli. W końcu dzień jako jednostka czasu na rejsie raczej nie funkcjonuje.
Zaraz po śniadaniu mieliśmy pobrać ostatnie próbki wody przy najbliższych lodowcach a po południu nasza delegacja w postaci Kapitana, Marka, Piotra i Drugiego wyruszyła na Dingi (małej łodzi pontonowej) w celach przywitania się z pracownikami Stacji i wręczenia tablicy pamiątkowej. Po jakimś czasie Drugi wrócił też i po resztę załogi przywożąc ze sobą Dominika – sympatycznego szefa kuchni stacji Hornsund, który też jest żeglarzem i obiecał zabrać nas na krótką wycieczkę następnego dnia na koniec półwyspu.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, zostaliśmy oszołomieni przytulnym i domowym wnętrzem mesy (pomieszczenia gościnnego), a do tego ekipa przyjęła nas niezwykle ciepło częstując hektolitrami kawy i serwując liczne domowe wypieki, które wciągaliśmy z prędkością światła.
Ale żeby nie było, że interesują nas tylko podstawowe czynności życiowe jak jedzenie, mieliśmy również mnóstwo innych atrakcji i tutaj każdy miał coś dla siebie.
Piotr znalazł dostęp do internetu aby mógł w końcu przesłać najnowsze relacje. Skoro internet się znalazł to i Pierwszy zabrał się za najnowsze Griby (pliki zawierające dane meteorologiczne na wybranym akwenie). Polarna Asia i Night Mark znaleźli okazję do porozmawiania ze starymi znajomymi i nowo poznanymi bratnimi duszami.
No a Młody… znalazł siłownię – wiadooooomo 😉
Jak się jednak szybko okazało, na samym wejściu, wszyscy byliśmy zgodni co do jednego. Pierwszym przystankiem każdego z nas oczywiście był niezmiennie prysznic 🙂
Asia i ja miałyśmy też niepowtarzalną okazję aby zobaczyć Stację „od kuchni” a oprowadzała nas koleżanka Dominika (nawet kierownik znalazł chwilę czasu aby z nami zamienić parę słów pomimo pracowitego dnia).
Stacja jest podzielona na dwie części: letnią i zimową, przy czym w sezonie letnim obydwie są zamieszkałe a zimą część letnia jest otwarta ale nikt w niej nie śpi. Są pokoje prywatne, jest pomieszczenie techniczne, pokój internetowy czy też „meteorologiczne centrum dowodzenia”.
Z drugiej strony jadalnia, olbrzymia kuchnia wyposażona we wszystkie potrzebne sprzęty, pokój sanitarny z licznymi lekarstwami i chyba najważniejsze: duże chłodnie. Tutaj mrozi się wszystko nawet pomidory aby nic się nie zepsuło i wystarczyło na cały sezon. Jest też pokój „specjalny” z zawartymi w nim produktami, podobno „na wagę złota”. Pokój Specjalny zamykany jest na trzy spusty, bo inaczej podejrzewam, że szybko by opustoszał ;).
Największą frajdę (i myślę, że Asia się tu ze mną zgodzi) sprawiła nam wizyta u trzech zadomowionych psiaków Hornsundzkich. Możecie mi wierzyć, że zostały przez nas wymiziane za wszystkie czasy
Odkąd opuściliśmy Longyearbyen a tym samym strefę swobodnego poruszania się po lądzie, byliśmy zdani na innych żeby cokolwiek zobaczyć. Jak pisałam w drugiej części, tutaj nie można nigdzie poruszać się bez broni, wypożycza się w dwóch punktach w Long. Może być używana tylko i wyłącznie w celach ostrzegawczych ( strzał w niebo, w ziemię) i dopiero w ostateczności do samoobrony przy bezpośrednim ataku niedźwiedzia polarnego. Oby nigdy nie przyszło nikomu stosować tego w praktyce…
Jest już Dominik, wszyscy gotowi. Możemy iść na upragnioną, ostatnią wędrówkę po spitsbergeńskim lądzie.
Poszliśmy na koniec półwyspu gdzie znajduje się przylądek Wilczka. Tam gdzie jest małe wzniesienie usłane kamieniami, stoi piękny drewniany krzyż wraz z ołtarzem. Dominik mówi, że w każde święta Bożego Narodzenia jest tam odprawiana msza, na którą specjalnie przybywa ksiądz z Tromso. Ten kto w tym miał okazję uczestniczyć opisuje to jako jedno z niezapomnianych przeżyć.
Nie wiem jak reszta załogi ale ja będąc tam zdążyłam sobie odprawić swoją wewnętrzną mszę 😉
Po powrocie z wycieczki dostaliśmy znowu zaproszenie na kawę i kolejne obłędne wypieki relaksując się przed wypłynięciem, a wiedzieliśmy, że czeka nas dłuuuga droga.
Hornsundziaki – DZIĘ-KU-JE-MY!
Ktoś mi zabrał lipiec tego lata
[Ostatni etap rejsu: Opuszczamy Spitsbergen i przez morze Norweskie, bez przystanku płyniemy aż do Bergen]
Zastanawiając się nad jakimś tytułem do tej relacji opisującej to co przeżyłam w drugiej połowie rejsu, w czasie ostatniego przelotu z Longyearbyen do Bergen, przyszły mi na myśl słowa Kapitana Krzeptowskiego, które lubił często powtarzać na mojej wachcie:
„Płyniemy w kierunku lipca, bo tu zimno”.
No, ale pomimo upływających dni, ciepło się jakoś nie robiło…
Kiedy mijał siódmy dzień żeglugi (czyli dokładnie o jeden dzień dłużej niż trwał poprzedni przelot z Tromso do Longyearbyen) zaczęłam pisać relację, którą zamieszczę już jako ostatnią z IV etapu.
Jeszcze wtedy był to mój najdłuższy w życiu przelot, bez zawijania do portu. Jeszcze wtedy patrząc na moją nieumytą przez 6 dni głowę zastanawiałam się w jak jeszcze gorszym stanie mogą być moje włosy. Uknułam wtedy teorię, że po upływie tygodnia bez mycia na pewno ulegają samoczyszczeniu i głęboko w to wierzyłam. Dziś wiem już, że to nieprawda.
[Ale uwaga: wiem też, że nie wypadają a na pewno nie wszystkie :)]
Kolejnego, ósmego dnia mapa elektroniczna pokazuje nam optymistyczne 2 dni do Bergen. A to z powodu średniej prędkości, którą mamy dzisiaj czyli 6 węzłów, a dzień był wyjątkowo łaskawy pod tym względem bo wiała nam czwórka (w końcu) z dobrego kierunku. Do tego to słońce! Wyszło słońce po raz pierwszy od kilku dni, bo to co nas wcześniej otaczało to mżawka, deszcz i brak wiatru…
Wychodziłam wtedy zadowolona na wachtę (1600-2000 ) bo czułam pod pokładem, że moim poprzednikom ładnie się sterowało i z tej ekscytacji nie poszłam nawet spać przed wyjściem na pokład No i wszystko byłoby spoko gdyby nie to, że Drugi nie chciał mi od razu dać steru.
Siadam więc obok niezadowolona i nagle patrzę a tu wychodzi Pierwszy z jakimś dziwnym uśmiechem i na coś czeka. Po chwili zaczyna krzyczeć w niebogłosy coś w stylu:
„KTOŚ ZERWAŁ BIAŁĄ LINIĘ!!!!”
No tak… przekroczyliśmy koło podbiegunowe (uśmiecham się do siebie) a za chwilę już była niezła impreza bo do kokpitu wyszedł Neptun w postaci Kapitana. Night Mark walił metalową łyżką w garnek, Piotr niósł tacę ze specjalnym poczęstunkiem i napojem a za nimi po kolei wyłaniała się reszta załogi szykując się do chrztu polarnego. Ja już co prawda na tej „białej linii” byłam kilka lat temu w Rovaniemi (gdzie zaniósł mnie s/y Mestwin), ale nigdy nie przekraczałam jej drogą wodną. Było to dość… dziwne przeżycie i chyba bym go już nie powtarzała, choć imię jakie dostałam z chrztu z przyjemnością zachowam – Orka Mała 😉
Nie zdradzę też dokładnie co było podane w ramach „poczęstunku”. Wiem tylko, że Młody raczej skutecznie wyleczył z masy krówkowej
No i cóż. Taka jedna mała śmieszna przygoda na tyle dni? A przecież jeszcze kilka było przed nami. No właśnie, myślę, że to jest idealny moment aby odpowiedzieć na zasadnicze pytanie, zadawane mi wielokrotnie przez wszystkich moich nieżeglujących znajomych.
Co ja tam właściwie takiego robię na tym morzu przez tyle czasu? Co ja w tym widzę? Nudno tak przecież i w ogóle bez sensu. Nic się nie dzieje.
No i macie pewnie rację, bo to co zawsze chcę opowiedzieć po każdym rejsie i to co napiszę teraz absolutnie nie będzie jakąś eksplozją niekończących się ekstremalnych wrażeń. Faktycznie każdy dzień wygląda podobnie, otacza Cię tylko woda, upływający czas składa się z pojedynczych rutynowych zajęć, które trzeba wykonywać. Twoje życie na jachcie obraca się właśnie wokół tych zadań, które wykonujemy wachtami. Otóż jesteśmy wraz z Kapitanem dziesięcioosobową załogą zamieszkującą gościnne progi najważniejszego bohatera tej wyprawy czyli jachtu Stary. Jak każda inna załoga, również i ta tutaj jest podzielona na 3 wachty, gdzie każdą wachtą opiekuje się oficer.
Pełnimy wachty nawigacyjne wymieniając się jedna po drugiej co 4 godziny na pokładzie. Dlatego też normalny rytm dnia w czasie żeglugi nie istnieje. Czas na sen jest wtedy kiedy masz czas na sen. Do tego co trzeci dzień każdej wachcie przypada praca w kambuzie (jachtowej kuchni), czyli tak zwana wachta gospodarcza. Idą za tym obowiązki porządkowe i przygotowywanie posiłków dla całej reszty. Jest wtedy dość intensywnie bo obowiązki te pełnisz pomiędzy wachtami nawigacyjnymi.
I tak dni mijają. Postoisz za sterem, coś sprzątniesz, znowu idziesz na pokład, coś ugotujesz, zjesz wypijesz, pogadasz z kimś. Twoje zmartwienia to pęknięty kalosz albo, że zimno w nocy. A to, że stoisz w deszczu za sterem, albo, że zjechał Ci na podłogę talerz z pomidorami.
I wiecie co? Właśnie to jest magiczne Ja upajam się tym, że już po dwóch tygodniach na wodzie zapominam jak się nazywam, czym się zajmuję w życiu a nawet jak wyglądam (na Starym jest mały problem z lustrami;)). Można tak trwać w nieskończoność pomimo braku tych „ekstremalnych” wrażeń.
Ale uwaga!
Nigdy nie wiesz kiedy podskoczy Ci adrenalina z powodu kapryśnego żywiołu, który w każdej chwili może dać o sobie znać. Cały ten jachtowy, ściśle uporządkowany rytm dnia „delikatnie” ulega zmianie przy większej fali. Wtedy za sterem można się nawet trochę zmęczyć. W kambuzie wszystko co jest niedomknięte, wyjęte lub gotuje się na palniku gazowym może cię w każdej chwili zaatakować. Na koi zamiast leżeć wygodnie, lewitujesz w powietrzu. Pod pokładem w czasie silniejszych podmuchów wiatru i znacznie wyższej fali jesteś niczym kolorowa piłeczka Lotto w maszynie losującej (zwłaszcza w ostrym bajdewindzie ;)) Wtedy zdecydowanie to jest twoim największym zmartwieniem. Przy umiarkowanej fali natomiast, jesteś jak Jamiroquai i jego zestaw wypoczynkowy w swoim teledysku do „Virtual Insanity”:
Przy silnych wiatrach jednak, naprawdę bywa groźnie na pokładzie i trzeba być bardzo ostrożnym. Każda czynność na pokładzie, czy to zwykłe zrzucanie żagla, czy zwrot przez sztag, może stać się ekstremalnym przeżyciem. Ale też nie tylko: jak się poruszasz pod pokładem musisz pamiętać, żeby zawsze się czegoś trzymać, bo naprawdę można „polecieć z jednej burty na drugą zaliczając gdzieś po drodze poważne uderzenie. Nie ma żartów!
My na szczęście mieliśmy bardzo spokojne warunki praktycznie przez cały rejs, Neptun był łaskawy, rzeczywiście Jamiroquai odwiedzał nas pod pokładem sporadycznie – kilka razy w ciągu całego rejsu. Niestety przy jednym z takich „razów” Młody i ja mieliśmy pewien incydent z jeszcze nie ściętą jajecznicą, o którym nie będę się rozpisywać…
Ale wracając na ziemię. Jakbym miała spisać podsumowanie, tak uczciwie sama przed sobą. Co było dla mnie najważniejsze w tym rejsie? Co będę wspominać latami i tak naprawdę sprawiało, że akurat ten rejs był inny niż wszystkie, a tym samym każdy inny rejs różni się od pozostałych?
Od razu przychodzi mi do głowy jedna postać, dzięki której znam odpowiedź:
[Kapitan Zbyszek, bohater mojego wcześniejszego tekstu https://sailinganna.com/krotka-historia-stalowej-jotki, powiedział, któregoś razu bardzo ważne dla mnie słowa. Było to w momencie kiedy załoga „licytowała” się gdzie to już pływała a gdzie nie, no i rzecz jasna Zbyszek chcąc nie chcąc dołączył do dyskusji.
Nagle zadano mu pytanie czy w swoim życiu doświadczył samotnego rejsu. Uśmiechnął się tylko patrząc przez chwilę na horyzont i odpowiedział, że właściwie to mógłby, czemu nie ale… nawet się nad tym nigdy nie zastanawiał. Nigdy chyba zwyczajnie tego nie chciał. Bo przecież cały sens w żeglarstwie to możliwość kontaktu i przebywania z różnymi ludźmi].
Także droga załogo Starego – byliście dla mnie największą atrakcją tego rejsu Svalbard pozostawił swoje krajobrazy pod moimi powiekami na długo, ale w momencie kiedy zniknął za horyzontem, jedyne co mnie otaczało to właśnie woda w różnych jej odsłonach i 9 twarzy. Jak na każdym innym rejsie, tak i tutaj była to zbieranina przeróżnych charakterów, osobowości i temperamentów.
Bywa, że okazuje się być mieszanką wybuchową 🙂
Z własnego doświadczenia wiem, że mniej więcej po tygodniu przebywania ze sobą na tak małej przestrzeni wychodzą na wierzch wszelkie różnice poglądów i charakterów. Kiedy rejs trwa dłużej niż 2 tygodnie, osoby z twojej załogi stają się twoją codziennością i właściwie jesteśmy jak taka mała rodzina a jacht naszym domem.
A, że rodziny się nie wybiera, pewnie nie tworzymy idealnej komórki społecznej. Bo różni nas zwykle wszystko : wiek, zawód, zainteresowania, cele w życiu, podejście do wielu spraw no i przede wszystkim powód, dla którego się wszyscy razem znaleźliśmy w tym miejscu.
Weźmy na początek moją wachtę.
WACHTA TRZECIA
Z jednej strony Młody, którego osobiście uwielbiam – chłopak z liceum, który swoją wiedzą na temat treningu siłowego i diety białkowej zawstydza instruktorkę fitness i magistra fizjoterapii w jednym. Do tego ma nieprzeciętne poczucie humoru i jest świetnym żeglarzem. Zaczął obcować z żaglem i morzem w młodszym wieku niż ja i wiele rzeczy przychodzi mu intuicyjnie (czego mu strasznie zazdroszczę). Do tego w pracach bosmańskich nie ma sobie równych.
Młody jest najlepszą osobą, która w czasie żeglugi mogła dawać lekcje z żeglowania naszemu drugiemu wachtowemu. Piter (zwany przez nas pieszczotliwie Szczechem), zapalony trener kajakarstwa, poważny mąż, ojciec, przedsiębiorca a do tego hiper fan Depeche Mode. Szczechu, jak się szybko okazało, ma w sobie tyle licealnego luzu, że razem z Młodym stanowili niepowtarzalny duet z jednej bandy. Dla mnie jako „Trzeciej” był to istny Dream Team
WACHTA PIERWSZA
Kazik – nasz Pierwszy oficer, ostoja i mózg operacyjny wyprawy. Do rejsu przygotowywał się od wielu miesięcy a dokumentacja jaką zgromadził, zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Oprócz tego Kazik jest świetnym nauczycielem i bardzo chętnie dzielił się z nami wszystkim co wie, za co jestem mu bardzo wdzięczna (i myślę, że nie tylko ja).
Pierwszy pod swoimi skrzydłami miał dwie, nie mniej ciekawe osobistości. Asia i Marek, w czasie rejsu dzielnie prowadzili dla nas badania oceanograficzne. Asia pasjonuje się terenami polarnymi praktycznie od zawsze a w tym roku, tak jak ja po raz pierwszy, miała okazję zobaczyć je na żywo. Pewnie dlatego uśmiech z twarzy nie schodził jej nigdy. Jest też jedyną osobą jaką znam, która potrafi dłużej niż ja gapić się na horyzont 🙂
Marek (czyli Night Mark) jest specjalistą od Kalmarów. Kilkanaście lat pracował na trawlerach i zwiedził pół świata – o ile nie więcej. Na co dzień mieszka w Kapsztadzie. Teraz myślicie, że skoro klimat naukowy to pewnie też nudny. Otóż nie wiecie jeszcze, jak bardzo jesteście w błędzie Temperamenty jak i doświadczenia życiowe całej tej trójki są tak różne, że sposób w jaki ze sobą rozmawiali sprawiał, że każda moja wizyta na ich wachcie kończyła się śmiechem.
Przykładowa sytuacja: Wychodzę na dek z wiadrem pełnym brudnych garów aby za chwilę zamienić się w „arktyczną zmywarkę jachtową”. Siadam na burcie myśląc, że już żadne inne atrakcje przed pójściem spać mnie nie spotkają. Asia stoi za sterem, Mark w kokpicie. Pierwszy tradycyjnie, gdzieś przy ploterze w nawigacyjnej. Chwytam za wiadro i mimochodem nasłuchuję jak Night Mark daje Asi bardzo „praktyczne” i życiowe porady…
Czyli:
– co zrobić w momencie kiedy chcesz nabrać wody z rzeki i w oddali dostrzegasz wynurzającego się krokodyla
– jak się zachować kiedy na swojej drodze napotkasz Kobrę szykującą się do ataku
– jakich butów Night Mark używa i poleca wybierając się na codzienną przechadzkę po pustyni.
Uwierzcie mi, że przez cały czas mówiąc o takich sobie bagatela „codziennych” sytuacjach, jest śmiertelnie poważny zapewniając nas, że przecież nigdy nie wiemy kiedy nam się to w życiu przyda. Na koniec jednak widząc po naszych twarzach jak bardzo jest to dla nas abstrakcyjne, sam wybucha śmiechem. My w końcu też nie wytrzymujemy
WACHTA DRUGA
No i wachta Druga ze Stachem na czele jako Drugim oczywiście. Jestem pewna, że każdy z załogi się ze mną zgodzi, że mieliśmy na pokładzie MacGyvera, który potrafił naprawić wszystko co się zepsuło i wymyślać jak na zawołanie nowe patenty techniczne na różne niesprzyjające ewentualności. Były oczywiście sytuacje, w których ktoś raz na jakiś czas poddawał jego umiejętności pod wątpliwość pytając: „czy aby na pewno da się to zrobić?” „czy uda się to naprawić?”
Stachu, uśmiechając się za każdym razem odpowiadał ze swoim stoickim spokojem jedno i to samo :
– A jaaaaaaaaaaak 🙂
I więcej pytań już nie było.
Drugiemu towarzyszył zgrany duet czyli Piotr (organizator i mózg całej wyprawy) ze swoim synem Jędrkiem. Gwarantuję wam, że prawie za każdym razem jak weszło się do nich na wachtę, można było usłyszeć jakieś ciekawostki historyczne na temat miasta Szczecin i nie tylko, którymi Piotrek sypał jak z rękawa. Można było nawet próbować go czymś zagiąć, zadając mu jakiekolwiek pytanie z tej dziedziny i sprawdzić czy może czegoś nie wie. Nie było takiej opcji
Przelot ostatecznie trwał 12 dni. Teraz już możecie się domyślać, że z taką ekipą minął jak jedna, mała chwila. Możecie sobie wyobrazić jaka była radość z pierwszego prysznica…
Ciepło zaczęło się robić dopiero w ostatnie 2 dni przed Bergen. Wtedy też zaczęła zapadać noc, a kiedy widziałam swój pierwszy i ostatni zachód słońca na tym rejsie zdałam sobie sprawę, że jednak tęskniłam za tym trochę. Ostatniego dnia żeglugi było już na tyle ciepło, że Staszek wyszedł z gitarą grając dla nas (w końcu) nie pod pokładem a w kokpicie. Był taki rock&roll, że aż struna poszła
I cóż…jest to moja ostatnia już relacja z tego rejsu. Teraz nie pozostaje mi nic innego jak pogodzić się z powrotem do naszej szarej rzeczywistości i planować gdzie by tu popłynąć w przyszłym roku. Ale myślę, że teraz wyjątkowo mam coś jeszcze. Lecę jutro po nowe wielkoformatowe płótna i farby aby wyjąć spod powiek to co widziałam miesiąc temu i zmaterializować w postaci nowych obrazów.
Pisałam dla Was ja – Ania z wachty trzeciej
Grudzień 2021
6 lat minęło jak z bicza strzelił. Bardzo się cieszę, że gdzieś tam w środku siedzi we mnie wciąż ta sama dziewczyna snująca plany o dalekich wyprawach. Niezmiennie wciąż czekam na ponowne spotkanie z Arktyką a kiedy to już wreszcie nastąpi będę wiedziała, że:
– wspomnienia należy zapisywać zawsze na bieżąco, bo z upływem czasu nie pamięta się ich tak dobrze. Szczególnie tych „głupich” anegdotek 😉
– aparat fotograficzny warto zabrać ze sobą taki, żeby robił zdjęcia przynajmniej trochę lepszej jakości niż maszynka do golenia
– nieważne jak zimno, beznadziejnie i wymagająco czasem potrafi być w czasie żeglugi. Ważne z kim na wachcie będziesz zachwycać się wynalezieniem nawilżanych chusteczek dla niemowląt
– suchy szampon do włosów to ściema
– NIE OSZCZĘDZAĆ NA ŚPIWORZE
No ale czas leci, lata lecą i co robić? Jak się odnaleźć?
Pływać!!!! Byle pod żaglami, byle z ludźmi – ale nie byle jakimi! Tak. Żeglarstwo to jedyna stała i pewna rzecz w moim życiu. Po tych latach to też już wiem:) Dlatego nieprzerwanie, nieustępliwie, pomimo wszelkich przeciwności – wciąż żegluję i nie przestanę.
No to co. Gdzie płyniemy następnym razem? 🙂
Zdjęcia z wyprawy robili: Piotr Owczarski, Marcin Andraszewicz