– Dlaczego nic nie robisz ze swoją stroną internetową? – taaaaak… właśnie o takiej treści, średnio co trzy tygodnie, dostaję wiadomości od pewnego przyjaciela. Nie poprzedzone żadnym „Cześć”, albo „Co tam u Ciebie”. Może dlatego zamiast odpisywać mu po raz kolejny hasłami: „jestem zmęczona”, za dużo pracuję”, „no przecież wiecznie mam coś na głowie” – usiadłam sobie wygodnie i pozwoliłam swoim myślom frywolnie odpłynąć daleko stąd. Na tyle daleko, żeby przypomnieć sobie kiedy po raz pierwszy uwierzyłam, że te większe marzenia również mogą się spełniać.
Był sobie nieduży, stalowy jacht o nazwie Mestwin…
Każdy żeglarz bierze udział w wielu różnych rejsach, ale tylko niektóre zapadają głęboko w pamięci i są dla nas w pewien sposób wyjątkowe. Nasza mała wyprawa do Kemi w lipcu 2011 roku do takich właśnie należy. A wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej, kiedy to pod koniec roku 2010, dostałam telefon od Natalii. Bardzo bliskiej mi osoby, bratniej duszy, z którą widzę się rzadko, ponieważ nasze położenie geograficzne nigdy nam nie sprzyjało. Gdybym jednak, na przykład w tej chwili do niej zadzwoniła, rozmowa na pewno nie skończyłaby się do późnej nocy (albo wczesnego poranka ;)).
Natka więc dzwoni do mnie, te 7 lat temu i mówi:
– Ania miałam sen. Śniło mi się, że popłynęłyśmy w końcu razem w rejs i to do Kemi! Na sam koniec Bałtyku -bo już dalej się nie da. Ja mam pomysł jak wszystko zorganizować!
I wiecie co ?
Ta wariatka, tak jak wtedy powiedziała -tak zrobiła. Zorganizowała czarter jachtu, był to oczywiście stalowy kadłub, typ j-80 – s/y Mestwin. Pojechała na rozmowę z armatorem, jeszcze wtedy z Krakowa do Górek Zachodnich i podpisała umowę czarterową. Załatwiła brakujące mapy i locję, ba! Nawet zorganizowała sponsora żywieniowego 😉
Ja miałam za zadanie znaleźć kapitana chętnego do poprowadzenia całego przedsięwzięcia. Cała trudność polegała na tym, że organizując wszystko jak najbardziej po kosztach, kapitan miał płynąć za przysłowiową „michę”. Kiedy termin był zaklepany 10.lipiec-10.sierpień 2011 roku, zaczęłyśmy obmyślać trasę, która miała uwzględniać jak najmniej przystanków (tylko długie przeloty, dla prawdziwych, „mocnych” żeglarzy ;)) Wstępnie wyglądało to mniej więcej tak:
Zaczęłyśmy więc szybko kompletować załogę, która składała się tylko z naszych znajomych i znajomych tych znajomych. Średnia wieku wynosiła może 23. Wszystko było dograne na ostatni guzik , oprócz jednego szczegółu… nie mieliśmy kapitana. Mój przyjaciel Arek, który pierwotnie miał płynąć musiał odmówić ze względu na problem z tak długim urlopem. Później z potencjalnymi kandydatami było fatalnie. Niby wszyscy doświadczeni, z jakąś tam wiedzą żeglarską, ale jakoś nikt nie chciał brać odpowiedzialności za miesięczny rejs w nieznane. Kiedy przyjechałam na miejsce do Górek Zachodnich, gdzie był zacumowany nasz Mestwin dowiedziałam się, że ostatni kandydat na kapitana zrezygnował dzień wcześniej bez podania przyczyny, krótko po tym jak obejrzał jacht. Cóż…wcześniej mówił podobno przez telefon, że „Bałtyk to taka sadzawka”.
Nastąpiła więc szybka burza mózgów i nasz znajomy, zaangażowany w całą sprawę wyciągnął ostatniego asa z rękawa. Podał więc Natalii telefon i kazał dzwonić na wybrany numer…
Zbyszek był właśnie po dwutygodniowym rejsie, który prowadził i miał przed sobą akurat ponad miesiąc wolnego przed następnymi rejsami. Pomyślał więc, że będzie to doskonały czas na urlop spędzony w rodzinnej Nysie z żoną i wnukami, które miały do nich przyjechać na wakacje. Nagle, w to późne, letnie popołudnie dostaje telefon od dobrego znajomego. Słyszy historię o grupie ośmiu dwudziestolatków z jachtem, która chce płynąć z Górek Zachodnich na sam koniec zatoki Botnickiej i z powrotem.
-Słuchaj, nie poprowadziłbyś tego rejsu? Za przysłowiową michę oczywiście. Nie mają kasy, żeby Ci dodatkowo zapłacić za poprowadzenie jachtu. Poniosą natomiast koszty benzyny, którą zużyjesz jadąc tutaj, nawet jakbyś miał po spotkaniu z nimi odmówić.
Do dzisiaj zastanawiam się co Zbyszek musiał sobie wtedy o nas pomyśleć. Banda urwanych z kosmosu małoletnich marzycieli, którzy na dodatek chcą płynąć tam gdzie nikt nie pływa!
Kemi. Okazało się, że nazwa tego portu zadziałała na tyle intrygująco, że Zbyszek zgodził się przyjechać do Górek kilkaset kilometrów, po to, żeby po dokładnym „oglądaniu” zarówno nas wszystkich jak, i jachtu- podjąć się zadania. Tym samym oczywiście rezygnując z planowanego urlopu w rodzinnym domu na lądzie. Ach Ci żeglarze 😉
Jak nam później opowiadał, pływał w swoim życiu po wielu akwenach, zobaczył kawał świata…ale tam, na Zatoce Botnickiej nigdy nie był…a to przecież tak blisko. To go przekonało, żeby przyjechać i zobaczyć ludzi, którzy wpadli na pomysł zorganizowania rejsu właśnie w te puste, nieodwiedzane przez nikogo rejony.
O co chodzi z tym Kemi? Dlaczego tam? Dlaczego akurat ten port? No właśnie. Założę się, że nie wiecie, ponieważ nigdy tam nie byliście (no chyba, że płynęliście te 6 lat temu ze mną na pokładzie ;))
Odpowiem, krótko cytując Natalię: „Bo dalej się już nie da” i to prawda. Bałtyk (a dokładnie Zatoka Botnicka) kończy się między 65 a 66 stopniem szerokości geograficznej, czyli tuż przed kołem podbiegunowym. Nie przetniesz tej magicznej linii drogą wodną na tym akwenie. Będąc tak blisko koła podbiegunowego grzechem byłoby nie stanąć na jego linii. W planach mieliśmy więc zaliczyć podróż busem do oddalonej kilkadziesiąt na północ miejscowości Rovaniemi gdzie moglibyśmy tego dokonać.
Dziś mogę już powiedzieć, że wszystko się wtedy udało. Więcej niż udało! Odwiedziliśmy w końcu kilka dodatkowych portów więcej, niż plan zakładał 😉 Było trochę nerwów oczywiście, że nie damy rady czasowo, ale Mestwin wytrzymał północno-wschodnie wiatry, które w połowie rejsu stawiały zdobycie przez nas Laponii pod dużym znakiem zapytania.
Przekonałam się, że na Zatoce Botnickiej nie ma absolutnie nikogo. Ani statku, ani jachtu, ani nawet kutra. Im bardziej wysunięte na północ od Alandów miejscowości po stronie fińskiej odwiedzasz – tym bardziej możesz poczuć się jak w krainie muminków. Zapach drewna unoszący się w powietrzu, po drodze same kolorowe domki, iglasta roślinność, lokalna kawiarnia wypełniona zaspanymi mieszkańcami czytającymi poranną prasę. Sauna w każdej marinie – standard 🙂
Wiem też, że tam na północy woda nie jest już słona, latem słońce nie zachodzi wcale, a miasteczko Św. Mikołaja jest otwarte cały rok ( Santa Claus za fotę na kolanie bierze 20 euro!!!)
Wracam do tamtych chwil z ogromnym uśmiechem. Nie tylko ze względu na odwiedzone miejsca, do których na pewno jeszcze wrócę. Ten rejs był od początku nasz. Natalii i mój, Zbyszka i reszty bujających w obłokach kosmitów. Do nas należało planowanie trasy, zaopatrzenie, podział obowiązków, atrakcje. Był to rejs z dwoma gitarami na pokładzie i trzema gitarzystami. Rejs rozwiązywanych konfliktów, różnic charakterów i wielkich przyjaźni. Niezwykłego kapitana, od którego mogliśmy się wiele nauczyć. Który był jednym z nas.
Rejs, po którego powrocie ryczałam jak bóbr wieszając pranie na strychu u rodziców.
A dlaczego ? Z tego samego powodu, z którego mam teraz ogromną ochotę zrobić to samo.
Bo jestem na lądzie. Znów. Zaczyna to być niestety mój najdłuższy przystanek między przelotami na wodzie.
Natka i ja od tamtej pory nie żeglowałyśmy razem, to był nasz jedyny jak dotąd wspólny rejs. Planów i marzeń po drodze było mnóstwo i mam nadzieję, że tego nigdy nie zapomnimy. Bo zarówno żeglowanie, jak i wspólne planowanie rejsów to dwie rzeczy, które wychodzą nam całkiem nieźle 😉
A póki co… czas iść do pracy… na kolejne 12 godzin. Dziwne, ale po całej zarwanej nocy przez pisanie nie czuję zmęczenia.
Dzięki Natka za ten rejs – jesteś wielka.
Mestwin za sprawą wydarzeń z tamtego miesiąca jest dla mnie niekończącą się inspiracją.
S/Y Mestwin 100/120
Niebo nad Kemi 80/100
„Krótka historia stalowej jotki” 100/80 (Mogę się pochwalić, że szczęśliwym posiadaczem tego obrazu jest wspomniany wcześniej Arek. Miał wtedy z nami płynąć, ale nie dostał tak długiego urlopu. Żałuje do dzisiaj. Do dzisiaj nie był jeszcze w Kemi. Ale będzie na pewno, zabierzemy go ;))
P.s. Podziękowania dla Andrzeja za te wiadomości bez zbędnego „Cześć” i „Co tam słychać”.
Zdjęcia robili:
Natalia Rakowska, Zbyszek Wawrzkiewicz, Ernest Bobeff, Sebastian Sieradzki, Michał Jurczyński
Roman
Tak trzymać. GRATULUJĘ Roman