Do Szczecina przyjechałam pod koniec 2012 roku, opuszczając mój studencki Poznań po pięciu latach. Był to czas kiedy trzeba było gdzieś się na nowo osiedlić, znaleźć pracę, mieszkanie i zacząć być w końcu poważnym, dorosłym człowiekiem. A, że Szczecin leży (prawie) nad morzem wybór miejsca zamieszkania był oczywisty 🙂 Miasto niby blisko mojego rodzinnego Świnoujścia, niby bywało się tu często, a jednak – okazało się zupełnie nieznane. Pamiętam, że miałam ogromną przyjemność odkrywania nieodwiedzanych przeze mnie nigdy wcześniej zakamarków, spojrzenia na wszystko z nowej perspektywy. W mgnieniu oka stałam się szczecinianką:)
Zderzyłam się jednak też z sytuacją, że nagle wokół mnie nie ma nikogo. Wszystkich znajomych bliższych i dalszych pozostawiłam w Poznaniu, przyjaciele z dzieciństwa i szkolnych lat wraz z końcem studiów porozjeżdżali się po Polsce i świecie, rodzina została w Świnoujściu. Trzeba było w tym wszystkim odnaleźć się na nowo.
Mówili mi, że studia to najpiękniejszy okres w życiu człowieka.
– Korzystaj Ania bo szybko zleci! – straszyli nieustannie.
No i zleciało, mieli rację cholera. Ale nikt mi nie powiedział, że cała zabawa zaczyna się dopiero później a co najlepsze – nie wiadomo kiedy się kończy 🙂
„Oficer łącznikowy pilnie poszukiwany!” – no, może nie do końca tak brzmiał nagłówek w licznych ogłoszeniach lokalnych mediów, ale ja moimi oczami wyobraźni na pewno tak to widziałam:) Był rok 2013 i moje nowe miasto szykowało się do przyjęcia prawie 100 jednostek żaglowych, które miały przypłynąć na finał The Tall Ship’s Races. Jedna z większych tego typu imprez na świecie (o ile nie największa) potrzebowała sztabu ludzi, którzy mieli zaopiekować się zagubionymi załogami tych wszystkich przybyłych jednostek. Ten sztab ludzi to oficerowie łącznikowi.
Oczywiście, że się zgłosiłam! Była to w końcu niepowtarzalna okazja, żeby poznać nowych fajnych ludzi i poczuć się częścią jakiejś większej społeczności. Była to jedna z lepszych decyzji w moim życiu, dzięki której poznałam fantastycznych, pozytywnych wariatów, którzy sprawili, że Szczecin stał się moim drugim domem. Od tamtej pory aż do teraz pełnię służbę łącznikowego przy każdej żeglarskiej imprezie w tym mieście, co roku poznając kolejne nowe osoby. Za dwa miesiące miasto szykuje się po raz trzeci do wielkiego finału regat, mnie oczywiście w nim nie zabraknie. Ta zabawa nie ma końca- mówiłam 🙂
No, ale wracając – mamy początek sierpnia 2013 roku. Impreza trwa w najlepsze, ja opiekowałam się dwiema jednostkami. Były to: norweski Liv i nasza rodzima Lady B. Załogi tak różne, jakby zestawić ze sobą papieża Jana Pawła II i Michaela Jacksona, serio. Ale o przygodach i przebojach jakie z nimi miałam rozpisywać się nie będę, tak samo jak nie będę się zagłębiać w szczegóły pracy oficera łącznikowego. Na to pewnie można byłoby poświęcić oddzielnych kilka tekstów 🙂
Dlaczego jednak o tym wspomniałam? Ponieważ udział w tej imprezie dał mi niepowtarzalną okazję popłynięcia w niezwykły rejs. A wszystko zaczęło się na jednej z porannych odpraw, które dla wszystkich wolontariuszy odbywały się każdego dnia podczas trwania finału, po to aby porozdzielać zadania na nadchodzący dzień i wymienić najważniejsze informacje dotyczące jednostek.
Była to sobota, drugi dzień imprezy. Pod koniec odprawy, jedna z łącznikowych opiekująca się chyba najbardziej medialną jednostką w całych regatach – szwedzką, olbrzymią, drewnianą repliką Götheborg –wyszła na środek sali z drobnym ogłoszeniem. Okazało się, że kapitan Götheborga, w ramach podziękowania za naszą ciężką pracę, oferuje 10 miejsc na pokładzie żaglowca, a zarazem udział w rejsie do odległego Örnsköldsvik.
Zasady były proste – jeśli ilość zgłoszonych chętnych łącznikowych przekroczyłaby ilość zaproponowanych miejsc – odbędzie się losowanie.
Ponieważ miałam przed sobą trzy tygodnie pierwszego, ciężko odpracowanego urlopu (z którym nie do końca wiedziałam co zrobić) byłam przekonana, że ta okazja nadarzyła się specjalnie dla mnie! Nie martwiło mnie to całe losowanie bo i tak zostanę wybrana, skoro wszystko się tak pięknie składa 🙂 Nie zastanawiając się więc długo, zapisałam swoje nazwisko wraz z numerem telefonu na karteczce, ruszając dalej do pracy. Tym razem leciałam jak na skrzydłach, bo z poczuciem , że za dwa dni wypływam w morze!
Sobota w czasie finału TTSR to najbardziej intensywny dzień w czasie trwania imprezy. Bieżące wydarzenia, obiad kapitański, parada załóg, rozdanie nagród, impreza dla załóg – kosmos. Ja w ramach bonusu-niespodzianki dostałam jeszcze złamaną rękę bosmana mojej polskiej jednostki, który był nafaszerowany całą tablicą Mendelejewa po poprzedniej nocy. Później czekało mnie przestawienie mojej drugiej (norweskiej) jednostki na przeciwległe nabrzeże – gdyż pokłócili się z sąsiadami bloku cumowniczego. No i wreszcie zaginiony w taksówce smartfon ich młodocianego załoganta.
Pełnia szczęścia 🙂 I nagle pół godziny przed rozpoczęciem się parady załóg, dzwoni do mnie jakiś obcy numer. Odbieram, a tam słyszę przyjazny, znajomy głos, ale jeszcze nie do końca wiedziałam do kogo go dopasować.
– Cześć tu Sylwia z Götheborga, ty jesteś Ania Wierzbicka i zgłosiłaś się na rejs do Örnsköldsvik, prawda?
Słysząc te słowa, bez zastanowienia wpadłam w euforię skacząc z radości.
– TAK, TAK TO JA!!!! Ale ekstra! – na co nastała w słuchawce głucha cisza, którą przerwała Sylwia, mówiąc cicho.
– Bo wiesz…zgłosiło się 12 osób i ty jesteś jedną z dwóch, których nie wylosowano…
Wraz z tymi słowami, w ten piękny upalny dzień nad moją głową zawisła ciemna chmura zrzucając na nią rzęsistą, lodowatą ulewę. W tamtym momencie nie pozostało mi nic innego jak tylko głupi śmiech do słuchawki, bo… właściwie już nie wiedziałam co mam powiedzieć.
– Co…. Przykro ci ? – spytała Sylwia, przerywając ten manifest mojego niewątpliwego zażenowania
– No nieeeeeeee – odpowiadam- takie były zasady przecież, ja to rozumiem. Ktoś musiał odpaść tylko… nie przypuszczałam, że będę to ja…
– Wiesz co Ania? Ja porozmawiam jeszcze z kapitanem na ten temat czy nie weźmie dodatkowo tych dwóch osób.
– Daj spokój Sylwia – odpowiadam – nie rób sobie z mojego powodu kłopo…
-NIE! -usłyszałam ten stanowczy, nieznoszący sprzeciwu głos – zapytam, oczywiście, że zapytam! Co mi szkodzi, przecież nic mnie to nie kosztuje. Najwyżej odmówi, wtedy będziemy się martwić co dalej. Czekaj na telefon ode mnie.
Pół godziny później stałam już pod Trasą Zamkową szykując załogantów do parady, gdzie nagle zadzwonił znajomy już numer. Tym razem odebrałam telefon bez większej radości.
Zupełnie niesłusznie! Usłyszałam w słuchawce, że Sylwia przekonała kapitana, żeby wziął ze sobą całą dwunastkę zgłoszonych osób, w tym mnie. Radość była olbrzymia, tym razem już bez zahamowań 🙂
Byliśmy umówieni na zbiórkę przed żaglowcem o godzinie 06:00.
– Bądźcie punktualni, jak się spóźnicie to was po prostu nie zabiorą. Tam wszystko chodzi jak w zegarku – przestrzegała Sylwia.
– Zabierzcie ze sobą raczej stare, robocze ubrania, których nie będzie szkoda ubrudzić bo wszystko tam na pokładzie jest usmarowane dziegciem służącym do konserwacji drewna. Będziemy również pomagać w licznych pracach bosmańskich, w czasie pełnienia czterogodzinnych wacht. Rzeczy spakujcie tylko niezbędne, każdy z was dostanie małą skrzynkę, żeby wszystko schować. Spać będziemy w hamakach, które sami będziemy sobie zawieszać przed każdym pójściem spać. Posiłki będą spożywane w mesie głównej pomiędzy armatami. Cała praca na żaglowcu wygląda dokładnie tak jak w XVIII wieku. Do zobaczenia za kilka godzin. – tak w dużym skrócie brzmiały podstawowe informacje jakie dostała cała nasza dwunastka w niedzielę wieczorem.
Brzmiało to wszystko jakbym miała spędzić najbliższe dwa tygodnie w jakimś pływającym bunkrze, czym właściwie byłam jeszcze bardziej podekscytowana 🙂
Kiedy w poniedziałek, po godzinie 05:00 zmierzałam powolnym, zmęczonym krokiem w kierunku nabrzeża na Łasztowni, po raz pierwszy na spokojnie mogłam się dokładnie przyjrzeć tej majestatycznej jednostce.
I faktycznie. Kompletnie nie zdawałam sobie sprawy wcześniej, na czym płynę. Wchodząc na pokład Götheborga momentalnie przenosisz się na plan zdjęciowy do filmu „Piraci z Karaibów”, a co najfajniejsze – jesteś jednym z aktorów 🙂 Po zbiórce załogi i podziale na wachty wyruszyliśmy, a za nami cała reszta jednostek biorących udział w finale TTSR. My byliśmy jako pierwsi w paradzie, którą można było podziwiać na Świnoujskich falochronach.
No to płyniemy!!! Oprócz portu końcowego Örnsköldsvik, po drodze mieliśmy odwiedzić jeszcze jeden port Visby na szwedzkiej wyspie Gotland, gdzie akurat odbywał się tydzień Średniowiecza. Impreza, na której zawsze chciałam się znaleźć.
Mogłabym się rozpisywać teraz o tym jak wyglądał każdy nasz dzień, co robiliśmy podczas pełnienia czterogodzinnych wacht, co należało do naszych obowiązków i tak dalej i tak dalej, aż sama padłabym z nudów w trakcie pisania. Pobyt na Götheborgu to jedna wielka podróż przez zmysły i właśnie w taki sposób należałoby opisać tę niezwykłą replikę.
ZMYSŁ WZROKU
Nigdy, przenigdy nie miałam okazji płynąć na tak misternie wykonanym, ciężką ludzką pracą, arcydziele. Pamiętam, że swoje pierwsze dni rejsu spędzałam na pochłanianiu wzrokowym każdego najmniejszego zakątka, a pomagało mi w tym jedno z naszych rotacyjnych obowiązków „Fire Round” czyli obchód przeciwpożarowy. Trzeba było co godzinę przejść przez każde pomieszczenie na statku w celu zauważenia ewentualnego ognia. Oczywiście każdemu z nas bardzo szybko się to znudziło 🙂 Tak jak wspominałam opisując Götheborga – na wierzchu rządzą tradycje. Smoła, dziegcie, drewno, płótno, siła ludzkich mięśni, krew i pot.
Sporym zaskoczeniem (bardzo miłym zresztą) był fakt, że po zanurzeniu się pod pokład, otaczały Cię same nowoczesne rozwiązania i udogodnienia. W kambuzie ( kuchni) olbrzymie chłodnie, błysk stalowego wyposażenia, winda na jedzenie. We wszystkich pomieszczeniach klimatyzacja, w najniższych kondygnacjach elektryczne pralki i suszarki, nowoczesna maszynownia.
Na mnie największe wrażenie robiły pomieszczenia warsztatowe, gdzie miało się obraz tego, jak dużo pracy, cierpliwości i talentu jednego człowieka potrzeba, aby takie jednostki jak Götheborg mogły w ogóle istnieć.
Ale to mesa kapitańska jednak, wprawiała każdego w niezwykłe uczucie ukojenia. Było to miejsce, w którym chciałoby się przebywać jak najdłużej 🙂
Żagle stu procentowo lniane oczywiście. Nie ważne jak bardzo zachwyci Cię ich piękno na wietrze i jak doskonale będą się komponowały wśród tych wszystkich drewnianych elementów i grubych, ręcznie plecionych lin.
Na pewno będziesz przeklinać ich ciężar, kiedy wisząc tyłkiem do góry na rei musisz te kilkadziesiąt metrów kwadratowych nasiąkniętych deszczem, pięknie sklarować. W tym wypadku zdecydowanie wybrałabym syntetyczne żagle na Pogorii 😉
ZMYSŁ SŁUCHU
Kiedy była cisza – w trakcie żeglugi o twoje uszy obijały się charakterystyczne skrzeczenia lin ocierających jedna o drugą, skrzypiące drewniane elementy konstrukcji napęczniałe od wilgoci. Kiwające się, potężne maszty uginające się pod ciężarem żagli wydobywały z siebie niepowtarzalny dźwięk za każdym razem kiedy wiatr mocniej powiał.
Kiedy była praca na żaglach i linach – nagle rozbrzmiewał krzyk komend, oraz tradycyjnych krótkich przyśpiewek ułatwiających żeglarzom nadanie odpowiedniego rytmu przy pracy na linach.
Kiedy dobijaliśmy do portu – tradycyjne już wystrzelenie z armat wywoływało przeraźliwy huk przebijający się przez opary prochu.
W każdej możliwej, innej chwili – dochodziły do Ciebie dźwięki przeróżnych instrumentów, najczęściej gitary oczywiście, ale były też skrzypce, trąbki a nawet kontrabas! Jeszcze nigdy wcześniej nie spotkałam się z tak muzykalną załogą 🙂
i wreszcie… ZMYSŁ SMAKU 🙂
Posiłki na Gotheborgu to był totalny obłęd. Śniadania w systemie „szwedzki stół” oczywiście, do wyboru pełne kosze upieczonych bułek, niekończący się wybór dodatków. Do tego oddzielne stanowisko na owsiankę plus ziarna, orzechy, konfitury, miód (Szwedzi szaleją na jej punkcie). Kilkudaniowe obiady, dwie sałaty do wyboru serwowane w pojemnikach wielkości wanny, wykwintne kolacje z pieczonym łososiem, sosem kaparowym czy krewetkami w tle. A wszystko to przygotowywane przez zaledwie dwóch nietuzinkowych kucharzy, choć bardziej pasowałoby do nich określenie: „artyści-czarodzieje”.
A żeby tego było mało, pomiędzy posiłkami Fika …
Fika– czyli w wielkim skrócie przerwa na kawę i małe co nieco. To „małe co nieco” znaczyły olbrzymie ilości ciasta, ciastek, pieczonych drożdżówek, tace owoców itd. Jest to ważny szwedzki rytuał, który właściwie jest jednoznaczny z „chwilą przyjemności”, „chwilą dla siebie”. Czyli przynajmniej dwa razy dziennie masz prawo na swoje pół godziny bujania w obłokach.
Reasumując…jeśli chodzi o jakość i ilość jedzenia, Götheborga nie prześcignie chyba żaden żaglowiec, a ekstra waga którą ze sobą zabierałam po rejsie, okrutnie odcisnęła swoje piętno po powrocie :)
ZMYSŁ WĘCHU
Jako czwarty i ostatni, ale wydaje mi się, że najważniejszy. To niby tylko unoszący się w powietrzu charakterystyczny miks zapachu żywicy i smoły, którymi pokryte było wszystko, łącznie z twoją skórą i ubraniem. Zmysł, dzięki któremu przenosisz się w czasie z prędkością światła. Jak to działa? Przekonacie się na końcu 😉
VISBY
Po kilku pierwszych dniach żeglugi dotarliśmy w końcu do wybrzeży Gotlandii, a odwiedzany port to największa miejscowość na niej- Visby. Kiedy Götheborg przypływa do jakiegokolwiek portu, uwierzcie mi – wszyscy w promieniu najbliższych kilometrów o tym wiedzą. Wspomniane wcześniej armatnie wybuchy, tłumy rozweselonych tubylców witających na kei (tym razem byli to „tęczowi” piraci więc było jeszcze głośniej i weselej). Po zacumowaniu, na pokładzie odbywało się śpiewanie dawnych szant a capella w wykonaniu pierwszego oficera. Jest to też okazja kiedy cała załoga ubiera się w stroje z epoki świetności żaglowca.
Oczywiście strój definiował twoje miejsce w hierarchii 🙂
Tydzień Średniowiecza na wyspie Gotland to impreza, która z pewnością przeniesie Cię o kilkaset lat wstecz. Wśród zabytkowej zabudowy miasta otaczają Cię przechadzający się zwykli ludzie, ubrani w stroje z epoki. Niektórzy dawni kupcy będą Cię zachęcać do nabycia własnych wyrobów rzemieślniczych w czasie gdy gdzieś w oddali słychać walki rycerzy, czy grę na tradycyjnych instrumentach.
My przypłynęliśmy do portu w dwa ostatnie dni festiwalu, ale i tak mieliśmy okazję posmakować tej niepowtarzalnej atmosfery. Kiedy zbliżał się wieczór, w powietrzu unosił się zapach ogniska, słychać było okrzyki i śpiewy bawiących się rycerzy, wikingów, piratów i średniowiecznych mieszczan. Ruiny kościołów i stare opuszczone chaty były wypełnione ludźmi bawiącymi się przy koncercie, inni śpiewali i tańczyli na wielkich drewnianych ławach przy blasku świec.
SZWEDZKIE ŻYCIE NA ŻAGLOWCU.
Pobyt na Gotlandii to zaledwie trzy dni rejsu. Resztę czasu spędzaliśmy na morzu. Czas był tu wypełniony po brzegi. Ponieważ na tak wielkich jednostkach liczy się praca zespołowa, bardzo często szło się do pracy pomagać wachcie odbywającej aktualnie służbę, nawet gdy się miało wolne. Dotyczyło to również pracy na rejach, na które moim zdaniem wchodziło się bezproblemowo, nawet w czasie deszczu – a to wszystko przez wszechobecną żywicę 🙂 Miałam wrażenie momentami, że przylepiam się do lin i drzewców jak mucha do lepu, co miało olbrzymi wpływ na mój komfort psychiczny przy dużych wysokościach.
Uczyliśmy się wielu przydatnych rzeczy takich jak nazewnictwo żagli (jedna wachta miała regularne lekcje zawsze po północy;)). Jak klarować liny, jak wiązać węzły, oraz jak pleść liny (według tradycyjnych metod oczywiście).
Uczyliśmy się też wielu totalnie nieprzydatnych rzeczy, jak techniki chińskiego masażu czy wprowadzenie do sztuki Tai Chi.
Kiedy nie było nic do roboty, zostało to od razu zauważone – wtedy dostawało się do ręki dłuto i skrobało pokład z zeschniętej, starej farby.
Kiedy jakimś cudem znalazło się wolną chwilę, w mesie głównej, prawie codziennie wyświetlane były filmy w klimacie żeglarskim, takie jak „Pan i władca na krańcu świata”. Oj, miało to swój niepowtarzalny klimat 🙂
Czas więc płynął szybko…od rozkładania swojego hamaka do spania, przez pracę w czasie wachty, sprzątanie, granie w karty, szachy i różne planszówki, a to wszystko pomiędzy tymi licznymi posiłkami 🙂
Jak w zegarku. Tak wszystko funkcjonowało na Götheborgu. Wszystko tutaj miało swój czas, miejsce i rozpisaną instrukcję – jak na przykład, rozkład jazdy każdej wachty. Ważniejsze informacje podkreślone różnokolorowymi flamastrami 🙂
Największą jednak ciekawostkę, która chyba nigdy nie przestanie mnie bawić, zostawiłam sobie na koniec …
Każdy polski żeglarz wie, co to znaczy budzenie na wachtę. Brutalne „eee wstawaj, masz być na pokładzie za 10 minut” łatwe nie jest, ale każdy z nas o tym wie i jakoś zawsze z tym żył. Z resztą, nie ma przecież innej możliwości, żeby zrobić to w taki sposób aby umilić śpiącemu zmiennikowi wychodzenie z ciepłego śpiworka na ciemną, zimną noc.
Nic bardziej mylnego – Szwedzi z Götheborga znaleźli na to sposób ( jak na wszystko zresztą), a cały sekret zamknięty jest w tym krótkim schemacie który był ogólnodostępny i każdy z nas musiał się z nim zapoznać:
Kiedy budził mnie ten łagodny, przyciszony głos opowiadający o warunkach atmosferycznych panujących aktualnie na zewnątrz – myślałam, że śnię. Ale jak zaczynało się odliczanie do momentu odpalenia światła to za każdym razem wybuchałam śmiechem 🙂
I tak, te niezwykłe dwa tygodnie minęły w mgnieniu oka. Wpływając do końcowego Örnsköldsvik towarzyszyły nam dziesiątki lokalnych jednostek odprowadzając tym samym uroczyście do portu. Widok niezapomniany.
Trzy dni temu, kiedy wpadłam wieczorem po pracy do Sylwii „tylko na godzinkę” po zdjęcia do tekstu, wspominałyśmy te wszystkie wydarzenia do 0300 nad ranem. Nagle Sylwia wstaje od stołu i mówi :
– Pokażę Ci coś specjalnego! – po czym przynosi z drugiego pokoju kawałek sznurka zamknięty w szczelnym worku foliowym. Był to oczywiście fragment oryginalnej liny z Götheborga.
– Śmiało Anuszka, sztachnij się porządnie! – i po chwili, bez zastanowienia wzięłam torebkę do ręki, otworzyłam i zamykając oczy, mocno się zaciągnęłam. Znajomy zapach żywicy i smoły nagle uderzył mi do głowy i przeniósł momentalnie na pokład jednej z największych drewnianych replik świata.
Ja z kolei pochwaliłam się, że noszę Götheborga codziennie przy sobie i wyjęłam pęk kluczy z przyczepioną gałką bosmańską, wykonaną z tego samego materiału co wszystkie liny na pokładzie.
Wracając do domu, niebo budziło się już aby powitać kolejny dzień. Widok na port niewiele różnił się od tego sprzed czterech lat. Zastanawiam się co jeszcze nowego przyniesie mi to miasto. Jedno wiem na pewno – sierpień, a wraz z nim kolejny Finał The Tall Ships Races zbliża się wielkimi krokami.
Wychodząc od Sylwii krzyknęłam tylko:
– Patrz, już świta!!!
– No popatrz…a ty wychodzisz zupełnie trzeźwa – odpowiada Sylwia.
No nie powiedziałabym, że tak zupełnie trzeźwa. Nie po takim sztachnięciu 😉
Gdybym nie zgłosiła się wtedy na wolontariat, opowiedziana przed chwilą historia by się nie wydarzyła. Ale co najważniejsze, nie dostałabym w pakiecie takiej osoby – jak ta przesympatyczna dziewczyna, która zawalczyła w moim imieniu o mój udział w rejsie.
Wiele bym straciła.
Dziękuję Sylwia. Ten tekst jest dla Ciebie 🙂
Opowieść o Götheborgu na pewno nie byłaby tak barwna i obrazowa, gdyby nie cztery osoby, które udostępniły mi te wszystkie cudowne zdjęcia:
Sylwia Bąkowska, Poly Shubina, Pelle Andersson, Emma Sjöling
anna
SUPER !!!!!!!