Wyprawa Narwik 2015
Etap IV : Narwik-Tromso-Longyearbyen- Spitsbergen-Bergen (26.06 – 29.07. 2015)
Występują:
Wachta pierwsza: I oficer „Pierwszy” Kazik + polarna Asia i Night Mark
Wachta druga: II oficer „Drugi” Stachu + Piotr i Jędrzej
Wachta trzecia: III oficer „Trzecia” (ja) + Młody i Piter (Szczechu)
25 czerwca 2015 wylatujemy z Gdańska samolotem do Oslo, gdzie czekamy na dalszy lot do Narwiku. Docieramy na miejsce późnym wieczorem i możemy wreszcie rozpocząć Etap IV wyprawy.
Relacje publikowane w czasie trwania rejsu (30 czerwca – 13 lipca 2015)
[Pierwsza połowa rejsu: Narwik – Tromso – Morze Barentsa – Longyearbyen – Petuniabukta – Calypsobyen]
No to jedziemy z tym koksem. Piotr dopuścił mnie do komputera więc spróbuję Wam opowiedzieć co się ze mną dzieje, odkąd zostawiłam za sobą Gdańsk.
Rejsy pełnomorskie zdarzają mi się już od 10 lat, co sezon. Stanowi to właściwie sens mojego istnienia. Nigdy jednak nie dotarłam aż tak daleko jak teraz, a tym bardziej nie w takim klimacie. Zimnym oczywiście. Od zawsze moim marzeniem było zobaczenie dalekiej północy w całej swojej krasie.
Muszę jednak przyznać, że dopłynięcie tutaj gdzie jesteśmy wiązało się z pewnymi, nie doświadczonymi jeszcze przeze mnie niewygodami.
W czasie pierwszego przelotu warunki były stabilne. Wiało raczej słabo, co prawda ciągle w mordę ale na silniku szło się sprawnie. Silne ulewy nie wystąpiły, burzy żadnej nie przygnało – a jednak.
Przeszywający chłód dawał nam się mocno we znaki, włażąc momentami nawet pod pięć warstw ubrań. Ciągłe mżawki, gęste chmury wijące się po niebie ani na chwilę nie dawały się wyłonić słońcu które mogłyby nas choć przez chwilę ogrzać.
Ale po kolei, cofnijmy się do samego początku. Podczas tej 6-dniowej żeglugi z Tromso aż do Longyearbyen nie mogłam jakoś wewnętrznie dogadać się sama ze sobą. Wiedziałam, że to rejs mojego życia, że zawsze tego chciałam, ale dzień w dzień byłam bardziej zmęczona, momentami zastanawiając się gdzie i po co płynę. No i co ja robię tu…
System „od wachty do wachty” a właściwie „byle do końca wachty” funkcjonuje tutaj w dosłownym znaczeniu. Wychodzisz na dek, tam towarzyszą Ci maksymalnie dwie osoby, nikogo więcej. Wychłodzisz się, wystoisz, czasem zmokniesz i idziesz spać do koi . Tam w koi, zanim zaśniesz, przebiega cały proces rozgrzewania się po tych lodowatych chwilach za sterem. Stopy mają najgorzej, ale mam już skuteczny sposób na sytuacje kryzysowe : sweter 100% wool od Ciotki Dorotki robi swoją robotę. Zawijasz w niego stopy ubrane już wcześniej w podwójne wełniane skarpety i śpisz jak ta lala. Ale nie, nie. Nie wszyscy tak mieli. Ja wybierając się za koło polarne postanowiłam zaoszczędzić na czym? Na śpiworze 🙂 Logiczne, nie?
Od razu przyznaję jednak, że koje do spania mi i Asi trafiły się luksusowe. Oddzielnie zamykana kabina kapitańska, wyposażona w 2 miejsca do spania, w bezpośrednim sąsiedztwie silnika daje zapewne jakieś dodatkowe 8C więcej niż w pozostałych częściach jachtu. Wszystkie rzeczy schną momentalnie i można śmiało wystawić nos ze śpiwora
Dla niektórych dość poważnym mankamentem mógłby być hałas jaki ten silnik robi podczas pracy (jak to Młody trafnie zauważył, że jak do nas wchodzi, to najpierw szuka ochraniaczy na uszy niczym w maszynowni;)) Nie jest to jednak dla mnie w żaden sposób uciążliwe, gdyż lubię zasypiać przy pracującym siniku bo są ciepłe i jednostajnie turkoczą.
Dla porównania, chłopaki na tyłach jachtu mają zupełnie inną sytuację, którą najlepiej opisują słowa Pierwszego:
„Jak to się do cholery dzieje, że u nas na rufie jest zimniej niż na zewnątrz…”
No cóż. Śmiejemy się, że przynajmniej z łatwością i przyjemnością im się wychodzi na pokład, czego Asia i ja nie możemy powiedzieć
Ale wracając do żeglugi – tak tu właśnie jest. Albo śpisz, albo jesz, albo stoisz na wachcie. Za każdym razem ubrana od stóp do głów w kilka warstw gdzie zwykłe skorzystanie z kingstona (jachtowej toalety) staje się wielkim, nieprzyjemnym przedsięwzięciem. Nie pograsz sobie w kokpicie szant na gitarze, jak to zwykle robił Tomek na Mestwinie w słoneczne dni. Nie wyjdę na pokład z kawą ja między wachtami jak na Polonusie, mówiąc swoje słynne:
„No i znowu jestem w najlepszej kawiarni na świecie”
Wszystko po to by siedząc później przez długie godziny na pokładzie, prowadzić rozmowy o życiu i całej reszcie. Kawiarnia niby ta sama ale nikt nie chciał w niej siedzieć za długo. Nie wykąpiesz się w morzu skacząc do wody prosto z jachtu przy totalnej flaucie jak na Jurandzie. Czy jak na każdym innym rejsie opalanie się na deku, czytanie na nim książek czy drzemanie pod masztem jest po prostu niemożliwe.
A co robisz? Chowasz się pod pokład kiedy tylko możesz, bo wszelkie mroźne okoliczności wyganiają Cię właśnie tam – nieważne jak bardzo chcesz pokontemplować, gapiąc się na horyzont.
I nagle woda, w której myjesz gary zaczyna Ci przeszkadzać w chwili kiedy palce kostnieją do tego stopnia, że musisz robić co chwilę przerwy na ogrzanie bo przestajesz je czuć. A przy takiej temperaturze tłuszcz po obiedzie przecież łatwo nie schodzi. Wszystko wykonujesz w wiaderku z wodą zaczerpniętą prosto z morza siedząc na burcie.
I tak któregoś kolejnego, ponurego, mroźnego, pochmurnego dnia leżę w tej koi gapiąc się na drewniane sklepienie 50 cm nad moją twarzą i myślę sobie: Co jest w tym wszystkim takiego przyjemnego?
No właśnie. Wyobraźcie sobie, że zaraz po zadaniu sobie tego pytania, wstaję na psią wachtę (1200-0400) i nagle dostrzegam gdzieś w oddali całą serię pryskającej pionowo w górę wody. To wieloryby! Do tego całe stado. Pamiętam ten moment bo wtedy po raz pierwszy od rozpoczęcia rejsu zdałam sobie sprawę gdzie jestem i dokąd zmierzam.
Przełomowe jednak było dopiero wejście do Isfjorden zlokalizowanego pośrodku wyspy Spitsbergen. Chmury zaczęły się rozmywać gdzieś za horyzont, a nas coraz bardziej zaczęły otaczać oblodzone szczyty gór. Pomiędzy nimi co jakiś czas wylewają się długie jęzory lodowca. Słońce już nie chowa się za szaroburym kożuchem tylko świeci nieustannie a cały krajobraz oblany jest w delikatnych pastelowych kolorach. Pamiętam, że wtedy powiedziałam do siebie: Tak… warto było 🙂
Od tamtej chwili wsiąknęłam w ten rejs na dobre. Na jachcie pod pokładem 10C jak było tak jest, woda w wiadrze jeszcze zimniejsza – już tak nie wykręca palców jak wcześniej. Arktyczny chłód nieustępliwie włazi pod koszulkę – a niech sobie włazi
Moje 3 dni na dalekiej północy,
[Pierwszy przystanek po 6 dniach przelotu przez Morze Barentsa. Relacja z pobytu w Longyearbyen – stolicy Svalbardu]
NIEDZIELA 06.07.2015
Przybywamy do Longyearbyen, chwilę po północy. Lekko zziębnięci, może nie wszyscy- ale ja na pewno. Ze względu na brak miejsca przy kei byliśmy zmuszeni stanąć na kotwicy. O prysznicu i nietańczącym kiblu mogliśmy zapomnieć. Nie przeszkodziło to jednak załodze w uczczeniu tej wiekopomnej chwili dotarcia na Arktykę uroczystą kolacją. W strojach wieczorowych, a jakże 🙂
Po kilku godzinach zasłużonego snu, kapitan wraz z Pierwszym i Drugim od razu po śniadaniu wyruszyli pontonem na zwiady w sprawie (być może) wolnego miejsca przy kei i po powrocie ogłosili sukces. Jeden z jachtów zwolnił miejsce ale trzeba było szybko działać, bo kotwicowisko opustoszałe nie było. Myślę, że nie jeden kadłub by się tam zaraz chciał przytulić. Na tej wyspie nie ma żartów Dzięki temu stoimy sobie wygodnie, mając nieograniczone połączenie ze stałym lądem (jaka to radość dla strudzonych żeglarzy!!!)
Zaraz po słowach „Tak stoimy” schowaliśmy się pod pokład, żeby rozkoszować się odpoczynkiem przy kawie kiedy to słyszę z zewnątrz po polsku:
-Zacumujemy do Was, dobra?
Na pełnej petardzie podpływa czerwona, stalowa jednostka, pokryta rdzą i kurzem, która widać było- sporo już widziała i przeżyła. Okazało się, że to s/y Eltanin, polski jacht który pływa po terenach polarnych już od kilku dobrych lat, organizując krótkie rejsy po okolicy dla badaczy i naukowców. Wyglądał jak arktyczna zjawa, istny duch morza. Od razu było widać, że jest u siebie.
Resztę niedzieli spędziliśmy na upragnionej od kilku dni atrakcji – prysznicu w ciepłej łazience.
[Informacja dla chętnych na odwiedzenie tego miejsca – 4 minuty ciepłej wody = 10 koron norweskich.]
Po kąpieli niby wszyscy byli zmęczeni i chcieli odpoczywać ale jak już poczuliśmy świeżość na naszych ciałach i wiatr w pachnących szamponem włosach, to aura ta poniosła nas na wstępną eksplorację Longyearbyen city.
Na Spitsbergenie Niedźwiedzie Polarne stanowią przewagę liczebną nad populacją ludzką. Nie ma tutaj rdzennej ludności a przedstawiciele naszego gatunku zaczęli osiedlać się wraz z rozwojem przemysłu wydobywczego na początku XX w. Istniejące miasta powstały dla górników pracujących w kopalniach węgla i ich rodzin. W tej chwili nie ma już ani jednej czynnej kopalni a zamieszkała ludność (ok. 3000 mieszkańców na całym archipelagu) żyje tu zasilając zupełnie inną gałąź gospodarki jaką jest turystyka.
Do centrum wypuszczaliśmy się grupami, ja poszłam z moją Wachtą trzecią, którą zasilali Młody i Piter (dla przyjaciół Szczechu:) ). Zabraliśmy też polarną Asię z wachty pierwszej. Chłopaki na głównej ulicy wystrzelili do przodu ze swoim GoPro, a Asia i ja zachwycałyśmy się klimatem miejsca niczym z „Przystanku Alaska”.
Pamiętam moment kiedy nagle minął mnie mężczyzna. Jego twarz niby znajoma ale odruchowo wyparłam to zdarzenie ze świadomości myśląc „nieeeeee Anka, to niemożliwe. To nie może być TEN gość”. Poszłam dalej do przodu niewzruszona, nie dzieląc się z pozostałymi swoim spostrzeżeniem, bo w sumie trochę głupio. Chwilę potem skręciliśmy do pewnej knajpy, o jakże niezaskakującej nazwie „SvalBAR” aby chwilę odpocząć i wreszcie zjeść coś innego niż suszone ochłapy z nogi renifera. Siedzimy przy stole ze zwieszonymi głowami nie mówiąc nic, gdy nagle milczenie przerywa Szczechu z telefonem w ręku mówiąc:
– Słuchajcie….. dobra. Pewnie powiecie, że jestem nienormalny, ale ja właśnie przed chwilą, na tamtej ulicy, widziałem TEGO gościa – po tych słowach pokazuje nam ekran telefonu gdzie widnieje Rod Stewart.
I wtedy każdy z nas ożywiony krzyknął dokładnie w tym samym momencie: „TAAAAAK! JA TEŻ!!!!”
A więc wszyscy jesteśmy nienormalni. Jakież to wyzwalające 😀
PONIEDZIAŁEK 07.07.2015
Oficjalna delegacja starego w składzie: Kapitan, Pierwszy i Marek odwiedzili przed południem domek gubernatora w celu zameldowania, że przybyliśmy.
Dowiedzieliśmy się, że o godzinie 1700 mamy się zameldować w holu głównym hotelu Radisson Blu gdzie czekała Nas specjalna niespodzianka: rezerwacja Sauny, oraz strefy Wellness wraz z poczęstunkiem – cała zastawa świeżo pokrojonych owoców i lemoniada. Ja po cichu cieszyłam się równie mocno z nieograniczonego prysznica Wygrzaliśmy się za wszystkie czasy choć na dworze było tego dnia nad wyraz upalnie bo aż 10C w słońcu!
Wychodząc z hotelu każdy poszedł w swoją stronę: Asia na samotną wędrówkę do granic miasta, chłopaki cofnęli się na jacht a ja pomyślałam, że pójdę na spokojnie do „SvalBARu” wypisać te 30 pocztówek mojego autorstwa, które miałam do wysłania. Postawiłam sobie to za punkt honoru, że wyślę każdemu komu obiecałam przed rejsem. W końcu to najdalej wysunięta na północ poczta!
Byłam pewna sukcesu, ale nie spodziewałam się, że otwierając drzwi przywitają mnie tam Night Mark i Kazik, czyli 2/3 Wachty pierwszej. No i cały mój plan przesunął się o kolejny dzień
Chwilę po tym jak przyszłam, dołączyli do nas Piotr i Jędrek, potem Asia (o którą zaczęliśmy się martwić bo poszła bez broni;)) a na końcu Szczechu i Drugi. No i mamy ekipę w komplecie Było jak zwykle wesoło a kelnerował nam sympatyczny chłopak, którego pierwsze słowa skierowane do nas brzmiały dosłownie:
-Spoko luz, nie musicie się wysilać po angielsku – czyli po prostu student z Gdańska na dziekance. Nasi są wszędzie 🙂
Spędziliśmy tam kilka ładnych godzin gawędząc i obserwując jak ktoś znowu zapomniał „wyłączyć światło” za oknami tej nocy. Obsługa lokalu szybko zareagowała opuszczając żaluzje:) W tym zacnym gronie grzecznie przed północą powróciliśmy na Starego i kolejny dzień był za nami.
WTOREK 08.07.2015
Ostatni dzień w „cywilizacji”. Zapamiętam go jako dzień w biegu. A to wszystko przez te cholerne, niewypisane jeszcze pocztówki oczywiście Poranek jak poranek, śniadanko i każdy wyszedł w miasto aby wykorzystać ostatnie chwile w tym miejscu. Moim celem jest poczta (wiadomo) a do tego nie lada gradka dla artystycznej duszy – wizyta w niezwykłej galerii „The Art of the ARcTic” znajdującej się na granicach miasta. Kazik z Piotrem tak mnie nakręcili, opowiadając wczoraj o tym miejscu, że czułam jak mój wewnętrzny imperatyw niesie mnie tam jak na skrzydłach.
Pierwsze schody w dotarciu tam zaczęły się jednak już po wyjściu z jachtu. Moim oczom nagle ukazał się wielki biały namiot, którego wcześniej nie było, więc musiałam tam wejść – oczywiście. W środku było kilka stanowisk z różnymi arktyczno-norweskimi pamiątkami ale ja od razu zwróciłam uwagę na wystawione obrazy. Zaczęłam więc rozmawiać z kobietą, która je sprzedawała i od słowa do słowa wyszło, że jest to lokalna artystka i jednocześnie autorka tych dzieł.
Malarka Anja jest honorową obywatelką Longyearbyen i spędza tam cały sezon letni od wielu lat, tworząc i sprzedając swoje komercyjne prace turystom. Jej dzieła (te niekomercyjne) znajdowały się w galerii, którą zamierzałam odwiedzić. Po rozmowie, która miała być krótka (a nie była), popędziłam dalej do SvalBARu wypisywać te nieszczęsne pocztówki.
Młody się ze mnie nabija, że odkąd tu przybyliśmy, codziennie jak tylko lecę do tego SvalBARu to muszę „podkręcić oko” i ułożyć włosy. Cóż, przynajmniej tym razem przyniosło to skutek bo moją ostatnią kawę w tym miejscu wypiłam nie płacąc nic, dzięki uprzejmości studenta z Gdańska
Dalej to już był jakiś totalny wyścig z czasem. Trzeba było szybko wracać na jacht bo znowu czekała mnie jakaś tam wachta portowa (w celu pilnowania jachtu przed kim, czym?…nie mam pojęcia). Później obiad, później jakieś drobne obowiązki jachtowe, aż nagle zrobiła się godzina 1500. Galeria otwarta do 1700 a ja musiałam jeszcze zahaczyć o pocztę, której nie znalazłam wcześniej
Pech chciał, że po drodze był sklep gdzie wcześniej widziałam bardzo ciekawe metalowe kubki z misiem polarnym. Klasyk.
WCHODZĘ! Rozglądając się po pomieszczeniu, wszystkie pamiątki wydawały mi się dość kiczowate i pomyślałam, że pewnie są produkowane gdzieś na Dalekim Wschodzie, wiadomo. Biorę więc jeden z tych kubków do ręki i pytam się sprzedawcy od niechcenia gdzie zostały zrobione. Myśląc, że znam już odpowiedź omal się nie zakrztusiłam ze śmiechu kiedy usłyszałam:
– In Poland.
Twórca kubków ma małą wytwórnię u nas w kraju (Emalco – enamelware) i regularnie wysyła swoje dzieła na daleką północ, zaopatrując takie sklepy pamiątkowe jak ten. Wcześniej ponoć pracował przez wiele lat tu na miejscu, właśnie w tym sklepie.
[Naturalne, że ten kubek musiał trafić do kolekcji moich pamiątek i dzielnie mi służy do dzisiaj :)]
No, ale z godziny 1520 zrobiła się nagle 1550, a ja jeszcze nie dotarłam na pocztę. Byłam dość wyluzowana bo ubzdurałam sobie, że do Galerii spacer zajmie mi maksymalnie 15 min.
Poczta znaleziona, skrzynka jest, pocztówki wrzucone (HURRA!!!!!), można ruszać na spotkanie z arktyczną sztuką. Martwić się jednak zaczęłam, kiedy po 20 minutach spaceru, niby w stronę galerii, nagle zdałam sobie sprawę, że jestem w tak zwanym „in the middle of nowhere”. Uratowała mnie napotkana młoda para (każdy z bronią na plecach), którą zapytałam o drogę. Kiedy dowiedziałam się, że owszem do Galerii idę co prawda w dobrą stronę, ale mam jeszcze jakieś 30 min. spaceru, to po prostu zaczęłam biec przed siebie.
No i udało się. Wpadłam cała mokra, 20 min. przed zamknięciem, do miejsca, które zachwyciło mnie nieprzeciętnie. Zdążyłam obejrzeć poruszający moje „lodowate” serce, krótki film przedstawiający urodę Arktyki zimą. Przepięknie zmontowane ujęcia z doskonałym podkładem muzycznym w tle. Dalej już tylko rzuciłam okiem na galerię obrazów i po krótkiej rozmowie z pracownikiem, zostawiłam w prezencie moje pocztówki, kończąc jakże zbyt krótką wizytę w tym miejscu. Tyle wysiłku, biegu, zaginania czasoprzestrzeni dla tych 20 minut… ale warto było. Traktuję to jako znak, że kiedyś tam wrócę 🙂
Teraz już siedzę sobie spokojnie na Starym w nawigacyjnej, pijąc kubek ciepłej mięty i wysyłam dla Was pierwsze relacje. Obok w Mesie siedzi Szczechu a na jego czole widnieje kartka z napisem „Czubaka”. Młody jeszcze nie wie, że jest „Kłapołuchym” a Kazik „Kaczorem Donaldem”. Oglądaliście „Inglorious Bastards” Quentina Tarantino, nie? 🙂
Ania z wachty trzeciej
Opuszczona pod prysznicem 😉
To miał być koniec relacji z Longyearbyen. Ale kto by przewidział co się wydarzy następnego dnia?
Ostatni tekst wczoraj skończyłam pisać bardzo późno, a że było powiedziane oficjalnie, że wychodzimy rano (09.07.2015) o 0900, opracowałam sobie taki plan:
1. 0720 pobudka
2. 0730 jestem już w łazienkach i biorę ostatni, nie wiem na jak długo prysznic
3. 0800 jestem na jachcie i wrzucam szybko zdjęcia do relacji z wczoraj
4. 0830 śniadanie
5. 0900 jak pisałam wcześniej – oddajemy cumy.
Plan idealny, nie ma mocnych. Więc tak jak założyłam pobudka przebiegła planowo, nawet Piotr wstał razem ze mną i udaliśmy się razem w stronę sanitariatów. W związku z tym, że łazienka była zaopatrzona w dwa pomieszczenia z prysznicem, obyło się bez wojny między nami 😉
Po prysznicu (4-minutowym w cenie 10 koron oczywiście) i doprowadzenia siebie do ogólnego porządku, z łazienki wychodzę planowo po 0800. Piotra już nie było więc powolnym krokiem przemieszczam się w stronę jachtu upajając własną świeżością. Człowiek w „normalnym” życiu codziennym takich rzeczy nie docenia, uwierzcie mi.
W pewnym momencie, tak zupełnie przypadkowo, rzuciłam okiem na keję, gdzie stały trzy jachty… no właśnie.
Stoją dwa.
Stoją dwa jachty, a przecież stały trzy.
Stoją dwa jachty, gdzie żaden z tych dwóch co stoją to nie Stary.
Ten moment. Gdybyście widzieli mój wyraz twarzy w tamtym właśnie momencie, obrazowałby prawdopodobnie opuszczenie ciała przez mózg.
„Co jest, do ***** ? ” – myślę sobie. Cała poezja się skończyła, za to mózg powrócił i nastąpiła szybka analiza zaistniałej sytuacji.
„Nie no… przecież tam gdzieś stoi, tam przy samej kei… to inny jacht musiał odpłynąć a Stary jak stał tak stoi, tylko się tak dziwnie schował… ”
…. ale nie. To co widziałam to dwa białe jachty z laminatu pod obcymi banderami.
STAREGO NIE MA!!! Boże jedyny, co ja teraz zrobię????
Wtedy robiąc chwiejnym krokiem kilka metrów przed siebie, skanuję wzrokiem cały akwen dookoła (przecież daleko nie mogli odpłynąć! Ile mnie nie było… pół godziny???) Mijają kolejne minuty, dalej nic… pusta zatoka. No nie ma ich. Niby to wszystko niemożliwe, ale w sumie… dlaczego nie? Przecież to się właśnie dzieje!!!!!
Minęło kilka chwil. Zbliżam się dalej do pirsu gdzie był zacumowany Stary. Obmyślam plan ewakuacji awaryjnej z wyspy, ubrana w podklejone silver tape’m kalosze, uzbrojona w kosmetyczkę i 10 koron na ekstra dodatkowe 4 minuty prysznica. Całe to abstrakcyjne myślenie było oczywiście niepotrzebne bo nagle co?
Jest i Stary. Pojawia się nagle w polu widzenia mały punkcik, daleko przy wyjściu z Zatoki i wyraźnie zawraca. Płynie teraz w moją stronę zostawiając za sobą olbrzymi prom wycieczkowy stojący w oddali na kotwicy. Cały czas był za nim schowany. A prom dopiero teraz zauważyłam Tak, ten wielki jak blok mieszkalny. Podchodzę do rozbawionej załogi jednego z „laminatów” witając ich słowami:
„Have you got any idea…what the hell is going on?”
Okazało się, że wycieczkowiec miał obok nas cumować właśnie o godzinie 0900. Załogi wszystkich 3 jachtów (w tym Starego) zostały postawione na nogi przed 0800 i trzeba było szybko odejść, bo prom zablokowałby nam wyjście z portu. Bylibyśmy wtedy uziemieni na kolejną dobę. A, że wszyscy w załodze myśleli, że ja sobie smacznie drzemię w koi (również Piotr, który zdążył wrócić z łazienki porażony całą akcją zapomniał o mnie ;)) to manewr awaryjny można było przecież zrobić w 5 minut, zawinąć się tym samym szybciutko i płynąć dalej.
Stary podpływa z całą załogą w sztormiakach i pasach ratunkowych. Ja z kosmetyczką pod pachą i przewieszonym ręcznikiem na szyi. Drugi na dziobie podaje mi rękę śmiejąc się i witając słowami:
– No, masz szczęście! Zostawiliśmy przedłużacz na kei i musieliśmy się po niego cofnąć!
Żarty, żarciki… ale wiedzcie, że warianty ewakuacji awaryjnej z Arktyki do Polski, wymyślone przeze mnie w kilka sekund, zabieram ze sobą 😉
Dzika Arktyka
Dalej już było tylko ciekawiej. Pomysł był taki, żeby złożyć niezapowiedzianą wizytę na polskiej stacji polarnej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Wiedzieliśmy tylko tyle, że znajduje się na samym końcu Billefjord w zatoce Petuniabukta.
No jesteśmy i nic nie widzimy. Każdy wytęża wzrok skanując brzeg i nagle ktoś z załogi wypatrzył jakieś budynki. Budynki, na temat których wszyscy mieli podobne skojarzenia: dwa kible i flaga.
No to chyba jesteśmy 😀
Po długich wywoływaniach przez UKFkę udało nam się wreszcie nawiązać jakiś sensowny dialog, tłumacząc kim jesteśmy i o co nam chodzi. Można było robić desant na ląd.
Ekipa ze Stacji przyjęła nas fantastycznie pokazując jak się urządzili na „lato”. Opowiadając przy okazji o swoich badaniach. Dowiedzieliśmy się wszystkiego na temat otaczających nas tam formacji skalnych i dlaczego nie można pić wody prosto ze strumienia obok – ja nie zdążyłam przed pierwszym łykiem 🙂 Na koniec była długa wycieczka w głąb niepokojąco pustego lądu. W pewnym momencie Szczechu podbiega do nas wskazując palcem na kilka ruszających się w oddali „białych kropek”, pokrzykując nerwowo:
– Ja Wam mówię! W momencie wyjścia tutaj na ląd, od początku czułem na sobie wzrok misia! – mówiąc to był wyraźnie podekscytowany i wymachiwał rękami wskazując na skały w oddali.
Nooooo to wszyscy lekko poruszeni coraz szybszym krokiem, zamiatamy z powrotem w kierunku bazy czując dreszczyk emocji. Chłopaki ze stacji natomiast, zupełnie niewzruszeni, spoglądając przez lornetkę mówią:
– Noooo rzeczywiście! To renifery
Szczechu musiał im niestety przyznać rację, ale zdolności do wyczuwania obecności niedźwiedzia poprzez wibracje na plecach nikt mu nie odbierze. Ja jestem przekonana, że gdzieś tam się na Nas czaił w ukryciu. My go po prostu nie widzieliśmy
Po nocy spędzonej w Zatoce Petuniabukta, ruszamy dalej. Grzechem by było nie zbliżyć się choć na chwilę do najsłynniejszego miasta-widmo w całej okolicy – Pyramiden. Jest to opuszczona rosyjska osada górnicza, która lata świetlne ma już za sobą (i dobrze!). Pierwsze złoża węgla odkryto tutaj na początku XX w. Byli to Szwedzi, założyciele Pyramiden, którzy w latach dwudziestych sprzedali prawa do wydobycia węgla sowietom. Przez kilkadziesiąt kolejnych lat Związek Radziecki inwestował tutaj w całe zaplecze mieszkalno-usługowe aby mogli w niej żyć pracujący na miejscu górnicy i ściągnąć tam swoje rodziny. Ostatnią kopalnię zamknięto w 1988 roku i tym samym wszyscy mieszkańcy zostali wysiedleni. W tej chwili to miejsce świeci mroczną pustką a garstka osób tam żyjących osiedliła się całkiem niedawno i ciągnie biznes turystyczny. Skubani pobierają nawet grube opłaty za postój przy kei, więc się tam nie zatrzymaliśmy. A trochę szkoda 😉
Następnego dnia prace naukowe!
Polarna Asia już na samą myśl o tych atrakcjach jara się jak pochodnia 🙂 Podpływaliśmy blisko pod lodowce, żeby nasza sekcja badawcza (Night Mark & Asia Team) mogła wreszcie pokazać co potrafi. Pobierane były próbki wody z powierzchni morza do badania osadów w nim się znajdujących – te wypływające spod lodowca. Pomiary wykonywane były w różnych odległościach od czoła lodowca a skrupulatnie dokumentowane wyniki chowane w bardzo poważnej teczce, z bardzo poważną kładką „Angry Birds” 🙂
Dalej lecimy już na południe do zatoki Bellsund, gdzie zanjduje się opuszczona osada górnicza Calypsobyen. Budynki są dziś zaadaptowane jako kolejna sezonowa stacja badawcza Lubelskiego Uniwersytetu im. Marii Skłodowskiej Curie. Naukowcy tutaj mieszkają w przepięknej scenerii na żwirowej plaży. Drewniane domki, w których spędzają cały sezon letni, wyglądają jak mini skansen z lodowcem w tle. Ekipa w tych domkach równie sympatyczna jak ta poznańska, zabrała prawie całą naszą załogę na małą wycieczkę po okolicy.
Prawie całą, ponieważ ja i moja wachta zostaliśmy wytypowani przez kapitana do „pełnienia służby” i musieliśmy zostać, żeby pilnować jachtu. Nic straconego! My we trójkę nie nudzimy się nigdy 🙂 Możliwość zorganizowania sobie nielegalnego „prysznica” z tak zwanego wiadra, to była dopiero impreza! Ale, żeby nie było – mieliśmy przydział: czajnik wrzątku do rozcieńczenia na osobę. A to wszystko w rytmach „Cabron” Red Hot Chili Peppers, w tak pięknych okolicznościach przyrody 😉
Na drugi dzień czekała też nas niespodzianka. Z samego rana mogliśmy tylko my we trójkę razem z kapitanem odwiedzić polskich naukowców na małej kawce w ramach rekompensaty za pełnioną wachtę. Była okazja, żeby choć przez chwilę pobyć na stacji.
Po wizycie ruszamy na południe. Przed nami długo wyczekiwany Hornsund, ostatni przystanek na Spitsbergenie. Podobno najbardziej urokliwe miejsce na całym archipelagu. Do zatoki przypłynęliśmy ok 1000 w „nocy” w totalnej jasności. Zgłosiłam się na ochotniczkę do pełnienia wachty kotwicznej, podczas gdy reszta załogi mogła sobie pospać. W tej bajkowej scenerii była to dla mnie największa nagroda, o którą o dziwo nikt ze mną nie konkurował.
Przez cztery godziny obserwuję jak mgła stopniowo opada odsłaniając coraz więcej. W oddali słychać odgłos pękających gór lodowych przypominający głuchy dźwięk zdetonowanego ładunku wybuchowego. Dookoła jachtu pływają małe odłamki gór lodowych (growlery) o dziwnych kształtach. Skwierczą zabawnie, rozsypując się z minuty na minutę na mniejsze kawałki. Były to dla mnie zdecydowanie dla najpiękniejsze cztery godziny rejsu.
[Z perspektywy czasu stwierdzam też, że jedno z cudowniejszych doświadczeń w życiu.]
I znowu nie chcę wracać do domu. Rejs trwa dalej, przed nami jeszcze długa żegluga. Z każdym dniem będzie mi się trudno pogodzić, że powoli dobiega końca. No dobra, kończę, bo już po 0800, więc zaraz trzeba będzie budzić Młodego, żeby zaczął gotować płatki owsiane. Muszę czasem pozgrywać szefową
A jednak nic z tego. Asia właśnie wstała i przyniosła dwie gorące kawy na pokład. Śniadanie nie zając, nie ucieknie, a Młody za to się wyśpi. Siedzimy sobie więc i obserwujemy w milczeniu ląd mając nadzieję wypatrzyć gdzieś w oddali Króla Arktyki, stawiając tym samym na nogi całą załogę z aparatami.
A to wszystko „w najlepszej i najpiękniejszej kawiarni na świecie”, oczywiście.
Pozdrawiam was mocno!!! Ania