Do napisania tekstu o tym niezwykłym jachcie, zabieram się już od wielu lat. Jego losy przez ten cały czas były zmienne niczym opinia publiczna na temat globalnego ocieplenia.
Sympatycy i przeciwnicy tej historii, chcąc nie chcąc śledzili krok po kroku każdy etap podróży, co jakiś czas podejmując burzliwe dyskusje w internetowym świecie frywolnej wypowiedzi. Debata zamierała i odradzała się na nowo, by wreszcie na pewien dłuższy czas stanąć w miejscu.
Z tytułowym bohaterem tej opowieści znamy się dokładnie 7 lat.
Pod koniec czerwca 2014 roku wpadłam na weekend do rodzinnego Świnoujścia (jeszcze wtedy mieszkałam w Szczecinie) i bez żadnego większego celu wyszłam pobiegać zmieniając trasę, która poprowadziła mnie na Basen Północny – miejską marinę. Byłam wtedy raczej znudzona i zdemotywowana codziennością bez żadnych planów na zbliżające się lato. Aż tu nagle…moim oczom ukazuje się biały stalowy jacht z niebieskim bannerem a na nim napis „Shackleton 2014”. Przez chwilę mnie olśniło, że gdzieś kiedyś w Internecie widziałam wzmianki o tej wyprawie na Antarktydę. Ogromna wyprawa śladami niezwykłego polarnika Ernesta Shackletona w 100-letnią rocznicę jego śmierci. Człowieka, który podczas tamtej ekspedycji dokonał niemożliwego (i nie chodzi tu wcale o zdobycie Bieguna Północnego, którego z resztą nie zdobył wcale:))
O Polonus! – przypominam sobie. Widzę, że jeszcze nie wypłynęli. Uśmiechnęłam się tylko do siebie bo fajnie było zobaczyć ich przed tą wielką wyprawą na żywo.
Ale zaraz… skoro jeszcze nie wypłynęli… to może zostały jakieś wolne miejsca, na któryś z etapów… Na pewno są!
Możecie sobie wyobrażać jakiej mocy w nogach dostałam, żeby jak najszybciej dofrunąć do domu w celu sprawdzenia na ich stronie terminów poszczególnych etapów. Jakby nadchodzące minuty odgrywały jakąkolwiek rolę w moim „być albo nie być” na Polonusie. No i patrzę – są! Etap ze Świnoujścia do Londynu i finansowo i czasowo wydawał się idealny, a ponieważ miał się rozpocząć już za dwa tygodnie trzeba było działać szybko.
Zadziałałam więc 🙂
Etap 0 Świnoujście- Londyn
No i się zaczęło. Niby rejs jak każdy inny, niby jacht też, (choć załoga niepowtarzalna :)). A te 21 dni na morzu były tylko początkiem wieloletniej już mojej znajomości ze Stalowym Bohaterem – bo tak właśnie nazywam naszego Poldka. Ale zanim przejdę dalej muszę przyznać, że pierwsze chwile łatwe nie były…
Poniższe wspomnienie ma dla mnie znaczenie wręcz symboliczne, ponieważ żaden inny jacht mnie jeszcze w życiu tak nie urządził 🙂
Ruszyliśmy. Nie pamiętam ile wtedy wiało ale nie jakoś ekstremalnie sporo, aczkolwiek wiatr w mordę dość nieznośnie wybijał przód jachtu góra dół…i góra i dół iiiiiiiiiii góra i dół…
…
Trzy podejścia. Trzy ciężkie podejścia miałam do rozlokowania swoich rzeczy na koi dziobowej, gdzie brak dopływu świeżego powietrza plus temperatura jak w saunie w połączeniu ze słodko-metalicznym zapachem ropy, były dla mnie niczym zwiastun nadchodzącej katastrofy. Za trzecim razem kiedy nurkowałam do bakisty pod koją, ładując tam kalosze, już wiedziałam – to jest ten czas! Wybiegam w pośpiechu do kokpitu, po czym wychylam się za relingi i nie było tutaj mowy o żadnej „rozmowie z Neptunem” – ja najzwyczajniej w świecie puszczam pawia. Tak oto zdobyłam dumny tytuł „Prezesa rejsu” 🙂 Wyraz twarzy Kuby siedzącego na rufie był bezcenny, kiedy sekundę wcześniej pytał się mnie co następnego dnia jest zaplanowane na obiad.
Co jest kurde… Co ja sobie w ogóle wyobrażałam? Przecież nigdy nie chorowałam, wręcz przeciwnie – zawsze byłam „ta najtwardsza”, którą nic nie rusza a tu taka wtopa… Ledwo wyszliśmy za główki Świnoujścia a mnie już poskładało na cacy. Może już się do tego wszystkiego nie nadaję, a przede mną tyle dni na wodzie…
– O której zaczynamy wachtę? – pytam Sebastiana, który rozpoczynał swoją wielomiesięczną przygodę na pokładzie Poldka, jeszcze wtedy jako bosman.
– O północy – odpowiada wyraźnie rozbawiony moim widokiem
– oooooeeeh…. – komentuję elokwentnie- to przecież za chwilę…”
Pamiętam jak byłam wtedy szczerze zaniepokojona swoim „cudownym”, tak bardzo wyczekiwanym urlopem. Tym bardziej, że do pierwszej wachty miałam wtedy trzy godziny a ja byłam na wstępie jak dętka.
Na szczęście krótki, ale głęboki sen to coś czego mi wtedy było trzeba. Należę do tych ludzi, którzy potrafią zasnąć wszędzie, w każdych warunkach 🙂 Na wachtę wstaję wypoczęta, bez bólu głowy i świdrującego jelita. Klątwa Neptuna odeszła jak ręką odjął i tak już pozostało do samego Londynu.
O przebiegu samego rejsu rozpisywać się nie będę, bo nie o tym jest tekst. Jedno muszę podkreślić – ekipa była fantastyczna, a nie często tak się zdarza, tym bardziej, że wszyscy byliśmy z przypadku. Miałam też okazję zwerbować mojego kumpla z poprzedniej wyprawy do Kemi (tekst „Krótka historia Stalowej Jotki”). Michał mieszkał w tym czasie w Londynie i po tygodniu trwania rejsu doleciał do nas do Oslo, zastępując opuszczającą nas Basię. Jakby nie patrzeć, załatwił sobie tym samym niekonwencjonalną „podwózkę” do domu. 🙂
Jest jednak ciekawa anegdotka, którą muszę się z Wami koniecznie podzielić. Opowiada o tym jak przyrządziłam bosmanowi Sebie historyczną już słoną kawę w ramach miłego rozpoczęcia wachty za sterem – i teraz uwaga. Kawa posiadała swój niepowtarzalny smak, nie dlatego, że pomyliłam cukier z solą. Skubany wypił prawie cały kubek mówiąc do mnie pod koniec:
– Ania, weeeeź spróbuj tej kawy czy ona nie jest jakoś dziwnie słona. Zastanawiam się czy to przypadkiem nie dlatego, że dostałem falą w twarz jak mi ją podawałaś…
Nie Seba.
To dlatego, że pomyliłam wodę zaburtową ze słodką „zbiornikową”( Tak, wiem. Zrobiłam to!) Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że Seba jest mocno wyluzowany na takie sprawy i byłam przygotowana na słowny lincz. Śmialiśmy się długo, a ja solidarnie wypiłam resztkę tej kawy.
Obydwoje wtedy stwierdziliśmy zgodnie, że Bałtyk wcale nie jest taki słony, ale Seba… do tej pory zastanawiam się czy ta moja kawa Ci nie zaszkodziła 😉
Po trzech tygodniach przyprowadzamy Polonusa do Londka na czas, Etap 0 się skończył a jacht popłynął dalej niespiesznie w kierunku Antarktydy. Już wtedy miałam w planach namalować mały obraz Polonusa i wręczyć go Sebastianowi po powrocie do Szczecina. Nie za duży nie za mały – taki, żeby zmieścił się pod pokładem w mesie na jachcie.
Bardzo mroźne Boże Narodzenie
Z niedowierzaniem wpatrywałam się w ekran komputera kiedy w Grudniu 2014 roku, tuż przed kolacją wigilijną czytałam pojawiające się w sieci nagłówki
„Wypadek na Wyspie Króla Jerzego”,
„Polonus uwięziony na skałach”,
„Polski jacht polonus wysztrandował
„Załoga cała, wyprawa Shackleton pod znakiem zapytania”,
„Jacht Polonus utknął na Antarktydzie”.
Nie wiem…pomimo tej całej dramaturgii byłam pewna, że popłyną dalej…tak jak miało być. Na Georgię Południową i z powrotem do domu. Przecież nic się takiego nie stało, drobna usterka techniczna – ot co.
Wszystko było jasne w styczniu 2015 roku, kiedy jacht ściągnięto na brzeg. Wszelkie media głosiły już tylko, że Polonus nie jest w stanie kontynuować wyprawy i pozostanie wyciągnięty na brzegu przy stacji polarnej Arctowski.
Chcecie więcej ? Andrzej Minkiewicz Wam opowie: http://dobrewiatry.pl/ostatni-etap-podrozy-jachtu-polonus/
Jacht to nie pomnik – by żyć pływać musi!
W marcu 2015 roku pojawiam się na szczecińskiej edycji Jacht Film. Ponieważ już od jakiegoś czasu o Polonusie było cicho postanowiłam klasycznie „zagaić” do prowadzącego wydarzenie, dyrektora festiwalu – Andrzeja Minkiewicza. Skojarzyłam, że wielokrotnie pojawiał się na zdjęciach promujących wyprawę i zajmował się jej oprawą medialną.
-A co tam, może coś wie – pomyślałam.
Faktycznie, potwierdziło się, że coś wisi w powietrzu. Andrzej opowiadał o sprzedaniu jachtu za złotówkę, o planach sprowadzenia go do Polski, ba! O wyprawie ratunkowej! Rozmowa była krótka i raczej zdawkowa bo było mało czasu między seansami, ale zdążyłam się dowiedzieć, że bosman Seba stacjonuje gdzieś w Szczecinie i jeśli chodzi o jacht – wie wszystko.
Minęło kilka tygodni od tamtego czasu i dostaję telefon od samego poszukiwanego. Okazało się, że Seba rzeczywiście pracował wtedy jako bosman na zupełnie nowej jednostce, która się wybudowała i miała rozpocząć swój pierwszy sezon. Spotkaliśmy się w stoczni im. Teligi na szczecińskim Gocławiu. Gadamy sobie o starych dobrych rejsowych czasach, opowiada mi po kolei wszystkie wydarzenia z Antarktydy, jak to było. No i wreszcie, na sam koniec słyszę (trochę nieśmiało), że jest plan na przyszłą zimę.
No nareszcie! – pomyślałam. Sebastian podczas długiego powrotu w styczniu 2015 roku z Antarktydy odkupił jacht od ówczesnego właściciela za symboliczne 1zł. Promocja obejmowała niepisaną obietnicę sprowadzenia jachtu z powrotem do Szczecina.
Historia na tamte czasy była niezwykle porywająca, wzruszająca i ekscytująca zarazem. Pewnie dlatego porwała za sobą tłumy fanów i wielbicieli, którzy na fali tych wszystkich emocji związanych z jachtem i jego historią za wszelką cenę chcieli pomóc w sprowadzeniu poczciwego Poldka do domu. Bez najmniejszych wątpliwości dałam się porwać i ja.
Miesiące mijały a cała akcja nabierała tempa. Najpierw była publiczna zbiórka pieniędzy, później kompletowanie ekipy, która razem z Sebastianem miała jechać na mroźny kontynent wyrywać jacht z wiecznej zmarzliny by przywrócić go do życia i pokonać jeden z trudniejszych akwenów świata by dotrzeć do najbliższego portu na północ. No i wreszcie cały plan koncepcyjny począwszy od zaplanowania ekwipunku, potrzebnych materiałów i narzędzi do zbudowania skomplikowanej konstrukcji łoża, no i …no właśnie 🙂
Wśród tych wszystkich super ważnych rzeczy pakowanych na statek Polar Pioneer, gdzie każdy centymetr się liczył znalazł też miejsce wykonany przeze mnie mały obraz.
W październiku 2015 ekipa ratunkowa ruszyła na południe i wtedy u mnie też się zaczęło.
Stalowy Bohater
Tak brzmiał tytuł debiutanckiego wernisażu, który miałam ogromne szczęście i przyjemność dzielić z Elą, poznaną dzięki Sebastianowi 🙂 Ja wystawiałam swoje ciężkie w strukturze obrazy na płótnie w kolorze, Ela dla kontrastu niezwykle precyzyjne lekkie i ekspresyjne rysunki. Tematyka była spójna bo dotyczyła stalowych jachtów wyprawowych, którym przewodził nasz Polonus.
Całość imprezy dopełniały wspomnienia wyprawy Shackleton 2014 relacjonowane przez samego mistrza opowieści żeglarskiej Andrzeja „tego od Jacht Filmu” 😉 Od wystawy minęły lata, Stalowy Bohater gościł już w kilku galeriach w Polsce a ja wracając myślami do tamtych wydarzeń jestem przekonana, że gdyby nie Andrzej i Ela w życiu bym się nie odważyła wystąpić sama. Jestem Wam za to ogromnie wdzięczna 🙂
Ale największą rolę w tym wszystkim odegrał nie kto inny tylko Sebastian, który nakręcił na wszystko całą naszą trójkę a w czasie kiedy my produkowaliśmy się przed szczecińską publicznością, On wraz z pozostałą czwórką śmiałków (Marcinem, Basią, Tomkiem i Januszem) przemieszczał się gdzieś w stronę Bieguna Południowego.
Kiedy czegoś gorąco pragniesz,
to cały Wszechświat działa potajemnie, by udało Ci się to osiągnąć.
Plan z założenia był szalony i z właściwie z niewielką szansą na powodzenie – a jednak. Wiele osób, ze mną na czele, śledziło wydarzenia z Wyspy Króla Jerzego, sprawdzając prawie każdego dnia nową informację dotyczącą postępów wyprawy. Dokładnie w tym czasie powstawał powyższy obraz. Niesamowite jest to, że pamiętam prawie każdy etap malowania do dziś… Pamiętam też moment nanoszenia ostatnich szlifów, kiedy to internet zawrzał. Najpierw pojawiły się informacje o olbrzymim sukcesie szczęśliwego finału całej operacji czyli zwodowania jachtu i szykowania się do rejsu…a chwilę później zaczęły pojawiać się nagłówki pisane w stylu :
„Rozpad załogi Polonusa!”
„Kapitan zostawia dwóch członków załogi na pastwę losu” i tak dalej…
Serio?
Paletę i pędzel jeszcze mi się udało utrzymywać, ale szczęka to mi opadła. Był to początek końca romantycznego wydźwięku historii stalowego jachtu, w której wszystko jest piękne, cudowne, łatwe i oczywiste a „wszyscy Polacy to jedna rodzina”.
Niezwykle blisko, ekstremalnie daleko
W 2016 roku czas dla Polonusa i Sebastiana się zatrzymał. Ciągnęły się za nimi jeszcze trudności i nieporozumienia niby pozostawione za rufą, ale ciężar komentarzy i oskarżająco-konspiracyjny ton artykułów na forach żeglarskich swoje ważył. Myślę, że to był czas, w którym wiele osób śledzących całą akcję tak jak ja popadło w konsternację. No i..? Co dalej? No to jak to w końcu było?
Jacht wraz z Sebastianem i piętrzącymi się nowymi problemami utknął na końcu świata w Puerto Williams. Wcześniej wraz z Marcinem i Tomkiem bohatersko pokonali morderczą Cieśninę Drake’a. Na niepewnym jachcie, z dość poważną usterką techniczną po drodze.
Rok 2017 – coś się nagle ruszyło! Docierają do mnie wieści z pokładu, że znalazła się załoga, znalazła też śruba i jacht rusza na północ. no w końcu! Miałam nawet płynąć w jednym z etapów, bardzo na to czekałam.
Mijały jednak tygodnie, miesiące. Coraz bardziej niepokojące zwolnienie tempa akcji. Coś długo stoją w tym Rio…
W międzyczasie zdążyłam zwolnić się z dwóch firm i zatrudnić w kolejnej, wyprowadzić się ze Szczecina by wrócić do rodzinnego miasta na wyspę. Pomimo bliskości morza zapominałam powoli o wielkich wyprawach, legendarnych jachtach. O Polonusie też. Przestałam interesować się tym czy płynie, kto na nim płynie, gdzie jest i jakie emocje panują wśród komentujących na licznych portalach społecznościowych. Porzuciłam myśl, że na nim kiedykolwiek popłynę. W końcu był już 2018 rok.
I nagle. Pamiętam ten późno marcowy wieczór 2018 roku. Oglądałam z mamą jakiś film, gdy patrzę – telefon dzwoni. Nie może być! Nie kto inny jak Sebastian. Z pokładu Polonusa no bo skąd? 🙂 Totalnie „out of the blue”.
Odbieram nerwowo telefon i uśmiechając się do siebie:
– Chyba wiem po co dzwonisz.
Słychać było po jak rozbawiony Seba , mówi do mnie jakby nigdy nic. Jakby miał się zaraz spytać w jakich godzinach kursują „Bieliki” z prawobrzeża.
– Ania, będziemy niedługo we Francji. Szukam chętnych do ostatniego etapu, jeszcze nie wiem skąd ruszymy ale na pewno skończymy w Świnoujściu. Dosyć tego, czas wracać do domu.
Płyniesz ?
Odłożyłam słuchawkę, popadłam w gęstą zadumę i naprawdę tłukłam się z myślami. No przecież postanowiłam, że nie będę się już angażować. Niech sobie płyną, a ja ich z przyjemnością przywitam. Po rozmowie wróciłam do salonu, siadam na fotelu, opowiadam wszystko mamie łącznie z moją konsekwentną, odpowiedzialną decyzją, że „NIE”.
A mama na to:
– A jak będziesz się czuła patrząc na to wszystko z falochronu ?
No i co miałam nie płynąć.
27 metrów błękitnej wstęgi.
Znaną, choć chyba już rzadko kultywowaną tradycją żeglarską jest zawieszanie na maszcie błękitnej wstęgi. Zawiesza się ją po każdej długiej, wielomiesięcznej wyprawie aby symbolizowała pokonany dystans – bo każdy centymetr wstęgi odpowiada 1 przepłyniętej mili morskiej. Właśnie takie zamówienie złożył u mnie Sebastian, a nie ukrywam, że było to moje małe marzenie, żeby kiedyś przystroić w ten sposób jacht. (Dobrze, że nie musiałam martwić się o inne prezenty bo Państwo Kwaśniewscy zadbali o kultowy już poczęstunek :))
Pod koniec maja 2018 roku wyruszam. Udało się po 3-krotnym przekładaniu w pracy urlopu, jechałam z duszą na ramieniu do tego Berlina, skąd dalej czekałam na przesiadkę do Amsterdamu. Tam spotykam Olka na umówionym przystanku FlixBusa jadącego z Warszawy. Olek był w załodze Polonusa w czasie wypadku przy wyspie Króla Jerzego i tak jak ja miał teraz zasilić załogę w drodze powrotnej. Jak tylko otrzymaliśmy cynk od Seby, że zbliżają się do Ijmuiden ruszyliśmy we dwójkę w tamtym kierunku.
Już tylko kilka chwil, skok Uberem do Ijmuiden i naszym oczom ukażą się upragnieni, strudzeni żeglarze i on. Stalowy bohater.
Nie do opisania jest jak bardzo byłam zdziwiona stanem w jakim jest jacht. Oczywiście – lekko nie miał, jak jego kapitan zresztą. Sebastian i Polonus byli jak dwie nieodłączne byty. Strudzeni towarzysze podróży, mocno przemęczeni, zamyśleni, oderwani od otaczającej ich rzeczywistości. Wcześniejszy błysk w oku kapitana zaginął, podobnie jak gładki biały kadłub i połysk na drewnianych elementach jego jachtu. Wszystko było inne, nostalgiczne, przejmujące.
Widok wiszącego w mesie mojego obrazu, który opuścił mnie 3 lata wcześniej cieszył niezmiernie. Nawet mu zazdrościłam, że taki kawał świata zwiedził 🙂
Całe to pobitewne oblicze jachtu wzbudzało we mnie jedynie jeszcze większy podziw dla każdego kto pracował miesiącami przy akcji ratunkowej. No ale dość tych sentymentów, czas było wracać do domu. Z poprzedniej załogi opuściła nas jedynie Ola, ku wielkiej rozpaczy Darka – ale nie martwcie się. Akurat ta historia miłosna ma szczęśliwą kontynuację 🙂
Do kanału kilońskiego płynęliśmy jeszcze w 5 osób, natomiast za pierwszą śluzą musiał nas opuścić Michał. Zostałam ja, Sebastian, Olek i Darek. W takim składzie poprowadziliśmy Poldka dalej przez kanał Kiloński a następnie Bałtyk. Prosto do Świnoujścia.
Pamiętam jak przy samym zbliżaniu się do główek portu wiatr rozwiewał się, coraz bardziej utrudniając Darkowi mocowanie gali flagowej i naszej gwiazdy – błękitnej wstęgi 🙂
Jacht z każdą minutą wyrywał się coraz mocniej do Mariny na Basenie Północnym, podczas gdy Sebastian stał w skupieniu za sterem milcząc wymownie. Dokładnie 4 lata wcześniej z tego miejsca wypływaliśmy w drugą stronę, w najgorszych snach nie śniąc jak to wszystko się potoczy.
9 czerwca 2018 roku, parę minut po 17:00 Sebastian przyprowadza jacht wyrwany Antarktydzie z powrotem do Polski. Zakończył karkołomną wyprawę poprzedzoną akcją ratunkową, która nie miała prawa się udać – a jednak się udała.
*Po 4 latach Olek nareszcie mógł zgolić brodę, którą konsekwentnie zapuszczał od chwili zostawienia Polonusa na Antarktydzie. Obiecał wtedy, że zrobi to jeśli uda się jacht sprowadzić z powrotem do domu.
Ten wizerunek nie przypadł mu jednak do gustu na długo.
Białą farbą napisane
Następnego dnia w niedzielę, trzeba było przestawić jacht do Szczecina. Olek z Magdą musieli wracać do Warszawy więc padło na mnie i Darka. Ja znałam na pamięć drogę do macierzystej mariny a Darek znał techniczne patenty Polonusa. Nie planowaliśmy tego a jednak było nam dane towarzyszyć jachtowi przy tych ostatnich milach. W spokoju, bez najmniejszych nawet tłumów, późnym wieczorem zmierzaliśmy do mariny przy Centrum Żeglarskim w Szczecinie.
W kompletnej ciszy zbliżaliśmy się do rzeki Parnicy, gdy nagle dostrzegłam zacumowany statek Polar Pioneer. Ten sam, który 4 lata temu wiózł na koniec świata ekipę ratunkową, żeby zabrali stamtąd Polonusa. Stał tam cichutko jakby chciał nam zawadiacko puścić oko i pozdrowić.
Zbliżamy się do celu. Pusto, nikt nie stoi na kei, nikogo nie ma w okolicy. Przez moment się zawahałam bo sezon był w pełni, w marinie gęsto, a my pojawiamy się trochę jak zjawy po tylu latach. Szukam coraz bardziej gorączkowo wolnego miejsca dla nas i nagle oniemiałam. Jedno, jedyne było wolne. Tam gdzie widniał napisany kiedyś białą farbą, ledwo już widoczny napis „Polonus”.
10 czerwca 2018 roku, godz. 2300, zacumowano przy Centrum Żeglarskim w Szczecinie. Tak stoimy.
Dlaczego pokochałam ten jacht tak bardzo, że poświęciłam mu tyle prac malarskich i nawet do tej pory wspominam go z wielkim sentymentem? Mogę na to powiedzieć tylko jedno zdanie:
To jachty nas sobie wybierają, a nie na odwrót.
A Polonus ma wyjątkowy dar łączenia ludzi. Co by nie było, zawdzięczam mu całą masę przeżyć, wspomnień i wzruszeń. Pierwszą wystawę malarską, która pociągnęła za sobą kolejne – ale przede wszystkim, dostałam od Niego coś znacznie cenniejszego. Tych wszystkich napotkanych po drodze ludzi. Te drobne znajomości ale też i większe przyjaźnie utrzymywane do dzisiaj. Zawsze będę o tym pamiętać 🙂
Polonus niesiony przez siódemkę, 100/140 cm, akryl na płótnie
Bramy na Spitsbergen 40/80 cm, akryl na płótnie
P.S. Dla wszystkich, którzy są zdania, że starych jachtów czy kadłubów nie warto wskrzeszać na siłę, tylko budować i kupować nowe. Strasznie przynudzacie – wiecie o tym? 🙂 A nie wiecie, że jachtowej duszy nie da się odbudować od zera ani dokupić za żadne pieniądze? Polonus Wam o tym powie, jak się dokładnie wsłuchacie.
Zdjęcia robili:
Kuba Jurga, Roman Szefer, Madzia Kwaśniewska, Darek Działak, Seba Sobaczyński
Plakat do wernisażu „Stalowy Bohater” wykonała Asia Swoboda
Zdjęcia z sesji na falochronie: Dariusz Piotr Oleksyk
Paweł
…”A Polonus ma wyjątkowy dar łączenia ludzi”…
👍😊
i trzeba było telefonu do mnie żeby znaleźć galę flagową :))))).